piątek, 6 czerwca 2014

Czas Berberów - Maroko 2014 - Wąwóz Todra


Ilmil został gdzieś daleko z tyłu. Gdy opuszczaliśmy to górskie miasteczko było jeszcze przyjemnie chłodno. Teraz samochód w pełnym słońcu wspina na się na przełęcz Tizi’n’Tichka  leżąca na wysokości aż 2260 m n.p.m. To najwyżej położone w północnej Afryce tego typu dzieło inżynierskie. Zatrzymujemy się na jednym z punktów widokowych i podziwiamy asfaltowe esy-floresy. 


Zimą, gdy zdarzają się duże opady śniegu droga bywa zamykana. Teraz jednak po śniegu nie ma śladu. Panujący ukrop odsuwa obraz zimy w nicość. Zjeżdżamy w dół. Opuszczamy Atlas Wysoki i kierujemy się w stronę Sahary. Póki co, króluje zieleń. Młode zboże wręcz razi oczy swoją zielonością. To przywilej podgórskich terenów. 


Wulkaniczna gleba bogata w minerały i wysokie góry, dzięki którym nie brakuje tu wilgoci. Taki obraz także zostaje za nami. Krajobraz staje się coraz bardziej jałowy. Przed nami jedna z największych atrakcji urbanistycznych Maroka, a także pozycja na liście obiektów światowego dziedzictwa UNESCO – Ait Ben Haddou. 


Co prawda warowna osada (ksar) została  tam dopisana dopiero w roku 1987, ale lepiej późno, niż wcale. Jednym z argumentów przemawiających o wpisaniu na listę była nietrwałość materiału, z którego wzniesiono osadę. Budulcem jest cegła suszona na słońcu. 


Ta prosta technologia jest stosowana do dzisiaj. Jednak najmniejszy nawet deszcz (a mimo bliskości pustyni zdarza się) skutkuje remontem. Dzięki temu, że osada jest cyklicznie odnawiana, najstarsze zabudowania są datowane na XVII wiek. Ale wszystkie przebudowy są prowadzone w niezmiennym, prastarym stylu, więc można się poczuć jakbyśmy podróżowali w czasie. Bezlitośnie to wykorzystują filmowcy i dzięki temu osada załapała się na udział w takich produkcjach jak; Lawrence z Arabii, Gladiator, Aleksander, Kundun (tym razem w Afryce podrobiono coś, co się znajduje w Tybecie), Gra o tron, nie licząc filmów o tematyce biblijnej czy chrześcijańskiej. 


Najstarsze budynki są datowane na zaledwie XVI wiek (to przez te nieustanne przebudowy – remonty) jednak źródła pisane przesuwają  istnienie zabytku co najmniej o dziesięć stuleci wcześniej. Wtedy takich perełek było na szlaku karawan prowadzącym z atlantyckiego wybrzeża do Sudanu znacznie więcej. Nieco dalej w stronę pustyni zachowały się ruiny innej twierdzy – osady Sijilmassa (Sidżilmassa). Niektóre z osad nie oparły się arabskiej inwazji. Inne wykończyła dopiero nowoczesność - nowe trasy handlowe wytyczone przez kolonialistów, a w końcu wybudowana przez Francuzów w latach dwudziestych XX wieku omijająca twierdzę droga przez przełęcz Tizi’nTichka, którą właśnie tu dotarliśmy. 


W mieście nadal mieszka kilka berberyjskich rodzin, zgadzając się na niedogodności wymuszone przez UNESCO, czyli przede wszystkim brak elektryczności. Na terenie miejskich murów funkcjonują sklepy, galerie, restauracje i hotele. Oczywiście obiekty nie są klimatyzowane, w zamian, jako światowa atrakcja mogą liczyć na wielu gości. 


Przyjeżdżają również marokańskie, szkolne wycieczki. Z przyjemnością podpatruję grupę dzieciaków bawiących się z wychowawcą.  Fajnie to wygląda, rozwrzeszczani uczniowie, a w tle stuletnie mury. Potem, już na drodze, wyprzedzimy starego forda transita ze stłoczonymi w nim dziećmi. 


Jedziemy dalej w stronę Sahary. Mijamy Warzazat (fr. Qarzazate). Miasto liczy zaledwie około 50 tysięcy mieszkańców, jest jednak największym na wschód od łańcucha Atlasu Wysokiego. Znane jest z majowego festiwalu róż oraz kilku studiów filmowych ulokowanych po obu stronach ulicy. Są także resztki ksar’u, jakże mizerne w porównaniu z odwiedzonym niedawno Ait Ben Hadou. Wieczorem docieramy na nocleg opodal wąwozu Todra. 


Ten wspinaczkowy raj będziemy oglądać kolejnego dnia. Przedtem tradycyjny tadżin i idziemy spać. Rano okazuje się, że będzie wycieczka z przewodnikiem. Do wąwozu zaprowadzi nas jeden z właścicieli hotelu- Mulai. Idziemy ścieżką wzdłuż rzeki. W czasie wiosennych roztopów nie byłoby to możliwe, cały ten obszar jest wtedy pod wodą. 


Teraz rzeka płynie swoim normalnym korytem, jej wody wypełniają również liczne kanały nawadniające. Oglądamy różne uprawy, zagony są raczej małe, wiele rodzin chce skorzystać z nawadnianych pól. Kukurydza, ziemniaki, bakłażany, bób, papryka, brzoskwinie i migdałowce. 


Nad wszystkim górują daktylowe palmy. To tutejsza specjalność. Co ciekawe, daktylowiec właściwy występuje w dwóch formach; żeńskiej i męskiej. Obie kwitną i mają owoce, tylko te męskie są takie, jakby mniej udane. Powiedzmy, że nie mają walorów smakowych, niezbędne są jednak do zapylania, więc na plantacjach parę osobników męskich „obsługuje” do stu „partnerek”. Daktylowce teraz kwitną i długie kiście kwiatów zwisają z drzew, na owoce trzeba poczekać.


Nad rzeką miejscowe kobiety robią pranie, nie chcą byśmy je fotografowali. Przechodzimy kładką na drugi brzeg. Czeka nas jeszcze wizyta w starej części wioski. Miejsce nie jest już tak atrakcyjne jak niegdyś. Lepiej mieszkać w pobliżu uprawnych poletek lub bezpośrednio przy drodze prowadzącej do wąwozu. Wtedy łatwo założyć jakiś przydrożny biznes lub nawet hotelik. 


Jednak parę kasb jest wciąż zamieszkałych, a nawet powstają nowe budynki. Wyglądają jak brzydkie szare plomby. Jednak tutaj nikt nie rozpatruje względów estetycznych, brzydki dom daje możliwość mieszkania blisko rodziny. W jednej z kasb mieści się prywatne muzeum. 


Budynek jest wielopiętrowy, więc jest co oglądać. Właściciel zgromadził wszystko, co mu się wydawało wartościowe i wszystko, co można by sprzedać turystom. Jak się okazuje, każdy z eksponatów można kupić. Oczywiście za odpowiednią cenę. W niektórych krajach podaż przewyższa popyt. Do czasu. Zbiory są bogate, jednak tworzą swoisty zbiór artefaktów. Choroba wieku niemowlęcego placówek muzealnych. Jest sporo pamiątek po mieszkańcach wyznania mojżeszowego. 


Przed uzyskaniem niepodległości mniejszość żydowska zajmowała znaczącą pozycję wśród społeczeństwa, nawet w takich zapomnianych przez świat osadach. Budujące jest to, że dzisiaj ta pamięć nie jest wypierana. Podziwiam piękne, kobiece naszyjniki eksponowane na ścianach i niemal przewracam się o płócienny worek leżący na podłodze. W środku z 10 kilogramów pierścieni pachnących nowością, różne, małe i duże z kolorowymi kamieniami. Właściciel zachęca do zakupu – wszystko oryginalne i stare! 


Opuszczamy lamus, jeszcze kilkanaście minut i podziwiamy piętrzące się skalne ściany wąwozu Todra. W wspinaczkowym raju nie ma dzisiaj wspinaczy, może ukryli się w jego górnej części pozbawionej wygodnej, asfaltowej szosy. Jest niedziela i ściągnęła tutaj chyba cała młodzież z miasteczka. Korzystając z cienistych ścian i płynącej środkiem orzeźwiającej rzeczki urządziła fiestę. 


Powiewają trójkolorowe berberyjskie flagi. Na parkingu stoi kilka dużych turystycznych autobusów oraz busiki, taksówki i samochody. Jest nawet jeden koń wynajmowany chętnym do przejażdżki. Tłok i hałas. W tym wszystkim grupa kobiet – koczowniczek. Pewnie zeszły ze swoimi osłami na dół po wodę. A może chciały popatrzeć na to gwarne zgromadzenie? 


Wędrujemy do końca asfaltowej drogi, pewnie dalej jest pusto i cicho, a jeszcze dalej może są wspinacze w swoim wspinaczkowym raju. Wracamy. Wieczorem jeszcze mamy sesje wyjazdową, jedziemy przejść się po starówce w Tinghir. Miasto nie leży na końcu świata, jednak na tyle daleko od wielkich metropolii, że Berberowie są tu u siebie. Na ścianach budynków medyny tablice z nazwami zaułków mają napisy w trzech alfabetach – arabskim, łacińskim i berberyjskim. 


Wchodzimy w głąb wąskich uliczek. Znowu dziesiątki kramów i kramików. Podglądamy miejscowych rzemieślników; sitarzy, producentów pantofli, uwagę przyciągają ślusarze cyzelujący wykonane z czarnej, węglowej stali szczypce do wyrywania zębów. Jest się czego bać! Mamy też umówioną wizytę w zaaranżowanym dla turystów warsztacie tkackim.


Właściciel twierdzi, że większość oferowanych dywanów została utkana przez kobiety z jego rodziny. Ale to nieprawda, kobierce są zbyt różnorodne, a kobieta siedząca przy pionowych krosnach ledwo, co potrafi posługiwać się wrzecionem. Dywany piękne, z owczej i wielbłądziej wełny, te najmocniejsze z włókien opuncji. Geometryczne wzory, czasami zwierzęce sylwetki; wielbłądy, strusie. Kolory marokańskiej ziemi. A marokańska ziemia ma wiele barw. 


Na busa mającego nas zawieźć z powrotem na nocleg czekamy na placu, na który zjechały chyba wszystkie mercedesy z okolicy. Wreszcie jest. Ruszamy do hotelu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz