Ilmil został gdzieś daleko z
tyłu. Gdy opuszczaliśmy to górskie miasteczko było jeszcze przyjemnie chłodno.
Teraz samochód w pełnym słońcu wspina na się na przełęcz Tizi’n’Tichka leżąca na wysokości aż 2260 m n.p.m. To
najwyżej położone w północnej Afryce tego typu dzieło inżynierskie.
Zatrzymujemy się na jednym z punktów widokowych i podziwiamy asfaltowe
esy-floresy.
Zimą, gdy zdarzają się duże opady śniegu droga bywa zamykana. Teraz
jednak po śniegu nie ma śladu. Panujący ukrop odsuwa obraz zimy w nicość. Zjeżdżamy
w dół. Opuszczamy Atlas Wysoki i kierujemy się w stronę Sahary. Póki co,
króluje zieleń. Młode zboże wręcz razi oczy swoją zielonością. To przywilej
podgórskich terenów.
Wulkaniczna gleba bogata w minerały i wysokie góry, dzięki
którym nie brakuje tu wilgoci. Taki obraz także zostaje za nami. Krajobraz
staje się coraz bardziej jałowy. Przed nami jedna z największych atrakcji
urbanistycznych Maroka, a także pozycja na liście obiektów światowego
dziedzictwa UNESCO – Ait Ben Haddou.
Co prawda warowna osada (ksar) została tam dopisana dopiero w roku 1987, ale lepiej późno, niż wcale. Jednym z argumentów
przemawiających o wpisaniu na listę była nietrwałość materiału, z którego wzniesiono
osadę. Budulcem jest cegła suszona na słońcu.
Ta prosta technologia jest
stosowana do dzisiaj. Jednak najmniejszy nawet deszcz (a mimo bliskości pustyni
zdarza się) skutkuje remontem. Dzięki temu, że osada jest cyklicznie odnawiana,
najstarsze zabudowania są datowane na XVII wiek. Ale wszystkie przebudowy są
prowadzone w niezmiennym, prastarym stylu, więc można się poczuć jakbyśmy
podróżowali w czasie. Bezlitośnie to wykorzystują filmowcy i dzięki temu osada
załapała się na udział w takich produkcjach jak; Lawrence z Arabii, Gladiator,
Aleksander, Kundun (tym razem w Afryce podrobiono coś, co się znajduje w
Tybecie), Gra o tron, nie licząc filmów o tematyce biblijnej czy
chrześcijańskiej.
Najstarsze budynki są datowane na zaledwie XVI wiek (to przez
te nieustanne przebudowy – remonty) jednak źródła pisane przesuwają istnienie zabytku co najmniej o dziesięć
stuleci wcześniej. Wtedy takich perełek było na szlaku karawan prowadzącym z
atlantyckiego wybrzeża do Sudanu znacznie więcej. Nieco dalej w stronę pustyni
zachowały się ruiny innej twierdzy – osady Sijilmassa (Sidżilmassa). Niektóre z
osad nie oparły się arabskiej inwazji. Inne wykończyła dopiero nowoczesność - nowe
trasy handlowe wytyczone przez kolonialistów, a w końcu wybudowana przez
Francuzów w latach dwudziestych XX wieku omijająca twierdzę droga przez
przełęcz Tizi’nTichka, którą właśnie tu dotarliśmy.
W mieście nadal mieszka
kilka berberyjskich rodzin, zgadzając się na niedogodności wymuszone przez
UNESCO, czyli przede wszystkim brak elektryczności. Na terenie miejskich murów
funkcjonują sklepy, galerie, restauracje i hotele. Oczywiście obiekty nie są
klimatyzowane, w zamian, jako światowa atrakcja mogą liczyć na wielu gości.
Przyjeżdżają również marokańskie, szkolne wycieczki. Z przyjemnością podpatruję
grupę dzieciaków bawiących się z wychowawcą. Fajnie to wygląda, rozwrzeszczani uczniowie, a
w tle stuletnie mury. Potem, już na drodze, wyprzedzimy starego forda transita
ze stłoczonymi w nim dziećmi.
Jedziemy dalej w stronę Sahary. Mijamy Warzazat
(fr. Qarzazate). Miasto liczy zaledwie około 50 tysięcy mieszkańców, jest
jednak największym na wschód od łańcucha Atlasu Wysokiego. Znane jest z
majowego festiwalu róż oraz kilku studiów filmowych ulokowanych po obu stronach
ulicy. Są także resztki ksar’u, jakże mizerne w porównaniu z odwiedzonym
niedawno Ait Ben Hadou. Wieczorem docieramy na nocleg opodal wąwozu Todra.
Ten
wspinaczkowy raj będziemy oglądać kolejnego dnia. Przedtem tradycyjny tadżin i
idziemy spać. Rano okazuje się, że będzie wycieczka z przewodnikiem. Do wąwozu
zaprowadzi nas jeden z właścicieli hotelu- Mulai. Idziemy ścieżką wzdłuż rzeki.
W czasie wiosennych roztopów nie byłoby to możliwe, cały ten obszar jest wtedy
pod wodą.
Teraz rzeka płynie swoim normalnym korytem, jej wody wypełniają
również liczne kanały nawadniające. Oglądamy różne uprawy, zagony są raczej
małe, wiele rodzin chce skorzystać z nawadnianych pól. Kukurydza, ziemniaki,
bakłażany, bób, papryka, brzoskwinie i migdałowce.
Nad wszystkim górują daktylowe
palmy. To tutejsza specjalność. Co ciekawe, daktylowiec właściwy występuje w
dwóch formach; żeńskiej i męskiej. Obie kwitną i mają owoce, tylko te męskie są
takie, jakby mniej udane. Powiedzmy, że nie mają walorów smakowych, niezbędne
są jednak do zapylania, więc na plantacjach parę osobników męskich „obsługuje”
do stu „partnerek”. Daktylowce teraz kwitną i długie kiście kwiatów zwisają z drzew, na
owoce trzeba poczekać.
Nad rzeką miejscowe kobiety robią pranie, nie chcą byśmy
je fotografowali. Przechodzimy kładką na drugi brzeg. Czeka nas jeszcze wizyta
w starej części wioski. Miejsce nie jest już tak atrakcyjne jak niegdyś. Lepiej
mieszkać w pobliżu uprawnych poletek lub bezpośrednio przy drodze prowadzącej
do wąwozu. Wtedy łatwo założyć jakiś przydrożny biznes lub nawet hotelik.
Jednak parę kasb jest wciąż zamieszkałych, a nawet powstają nowe budynki.
Wyglądają jak brzydkie szare plomby. Jednak tutaj nikt nie rozpatruje względów
estetycznych, brzydki dom daje możliwość mieszkania blisko rodziny. W jednej z
kasb mieści się prywatne muzeum.
Budynek jest wielopiętrowy, więc jest co
oglądać. Właściciel zgromadził wszystko, co mu się wydawało wartościowe i
wszystko, co można by sprzedać turystom. Jak się okazuje, każdy z eksponatów
można kupić. Oczywiście za odpowiednią cenę. W niektórych krajach podaż
przewyższa popyt. Do czasu. Zbiory są bogate, jednak tworzą swoisty zbiór
artefaktów. Choroba wieku niemowlęcego placówek muzealnych. Jest sporo pamiątek
po mieszkańcach wyznania mojżeszowego.
Przed uzyskaniem niepodległości
mniejszość żydowska zajmowała znaczącą pozycję wśród społeczeństwa, nawet w
takich zapomnianych przez świat osadach. Budujące jest to, że dzisiaj ta pamięć
nie jest wypierana. Podziwiam piękne, kobiece naszyjniki eksponowane na
ścianach i niemal przewracam się o płócienny worek leżący na podłodze. W środku
z 10 kilogramów pierścieni pachnących nowością, różne, małe i duże z kolorowymi
kamieniami. Właściciel zachęca do zakupu – wszystko oryginalne i stare!
Opuszczamy lamus, jeszcze kilkanaście minut i podziwiamy piętrzące się skalne
ściany wąwozu Todra. W wspinaczkowym raju nie ma dzisiaj wspinaczy, może ukryli
się w jego górnej części pozbawionej wygodnej, asfaltowej szosy. Jest niedziela
i ściągnęła tutaj chyba cała młodzież z miasteczka. Korzystając z cienistych
ścian i płynącej środkiem orzeźwiającej rzeczki urządziła fiestę.
Powiewają trójkolorowe berberyjskie flagi. Na parkingu stoi kilka
dużych turystycznych autobusów oraz busiki, taksówki i samochody. Jest nawet
jeden koń wynajmowany chętnym do przejażdżki. Tłok i hałas. W tym wszystkim
grupa kobiet – koczowniczek. Pewnie zeszły ze swoimi osłami na dół po wodę. A
może chciały popatrzeć na to gwarne zgromadzenie?
Wędrujemy do końca asfaltowej
drogi, pewnie dalej jest pusto i cicho, a jeszcze dalej może są wspinacze w
swoim wspinaczkowym raju. Wracamy. Wieczorem jeszcze mamy sesje wyjazdową,
jedziemy przejść się po starówce w Tinghir. Miasto nie leży na końcu świata,
jednak na tyle daleko od wielkich metropolii, że Berberowie są tu u siebie. Na ścianach
budynków medyny tablice z nazwami zaułków mają napisy w trzech alfabetach –
arabskim, łacińskim i berberyjskim.
Wchodzimy w głąb wąskich uliczek. Znowu dziesiątki
kramów i kramików. Podglądamy miejscowych rzemieślników; sitarzy, producentów
pantofli, uwagę przyciągają ślusarze cyzelujący wykonane z czarnej, węglowej
stali szczypce do wyrywania zębów. Jest się czego bać! Mamy też umówioną wizytę
w zaaranżowanym dla turystów warsztacie tkackim.
Właściciel twierdzi, że
większość oferowanych dywanów została utkana przez kobiety z jego rodziny. Ale
to nieprawda, kobierce są zbyt różnorodne, a kobieta siedząca przy pionowych
krosnach ledwo, co potrafi posługiwać się wrzecionem. Dywany piękne, z owczej i
wielbłądziej wełny, te najmocniejsze z włókien opuncji. Geometryczne wzory,
czasami zwierzęce sylwetki; wielbłądy, strusie. Kolory marokańskiej ziemi. A marokańska ziemia ma wiele barw.
Na busa mającego nas zawieźć z powrotem na
nocleg czekamy na placu, na który zjechały chyba wszystkie mercedesy z okolicy.
Wreszcie jest. Ruszamy do hotelu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz