piątek, 13 grudnia 2013

Albania po raz pierwszy (maj 2013)


Miałem te zapiski nazwać, parafrazując tytuł albańskich peregrynacji Andrzeja Stasiuka „Dziennikiem pisanym po”. Że niby piszę po jakimś czasie, po tej podróży, potem się okazało, że zdążyły się zdarzyć dwie a nawet trzy podróże. A teraz wychodzi na to, że piszę- pisałem bardziej po coś.
Przed wyjazdem dowiedziałem się, że z tym światem pożegnał się jeden z moich przyjaciół - Staszek Szecówka. Razem zdobywaliśmy wspinaczkowe szlify-najpierw w skałkach, potem w Tatrach. W tym samym czasie obaj przeprowadziliśmy się ze Śląska do Krakowa, by być bliżej ukochanych gór. I obaj w tym Krakowie jakoś nie umieliśmy się odnaleźć. Później zdarzyło nam się jeszcze razem pracować.
Jest takie afrykańskie powiedzenie - nie pozwól, by ścieżka prowadząca do chaty przyjaciela zarosła trawą. Ta ścieżka jednak zarosła. Kontakty ze Staszkiem odnowiłem po przeprowadzce do Knurowa. Spotykaliśmy się na mieście, parę razy był u nas w domu.
Przed moim wyjazdem na Bałkany Staszek odebrał sobie życie. Bezpośrednio po powrocie, niewyspany pędziłem na pogrzeb. Zdążyłem, wrzuciłem do otwartego grobu parę kamieni z gór.
Potem zdarzyła się tragedia- zamordowano 11 osób w bazie pod Nanga Parbat. Byli tam moi przyjaciele, na szczęście przebywali wtedy w górze. Włodek Kierus szczęśliwie opuścił bazę krótko przed napadem.
I ostatnia zła wiadomość. Z Karakorum już nie wróci Artur Hajzer.


Te wszystkie zdarzenia spowodowały, że inaczej patrzę na tzw. działalność górską. Najważniejszy nie jest szczyt, tylko dobre relacje z przyjaciółmi, tymi z którymi wędrujesz i z tymi, którzy w tych górach mieszkają. Nie mam ochoty na używanie tych wszystkich wojennych słów typu: walka, atak, zdobywanie, itp. Góry są po to, by uspokoić oddech i być bliżej nieba. I tak chyba było w Albanii pod wielkim Korabem, którego nie zdobyliśmy. Ale było fajnie…
Był słoneczny, choć chłodny, dzień 10 kwietnia 2013 roku.
Spacerowałem po Bydgoskiej Starówce. Ozdobne fasady kamienic prężyły się w promieniach zachodzącego słońca. Szukałem uroku w tym mieście. I zastanawiałem się, jak je postrzegała Salme- siostra sułtana Zanzibaru. Niegdysiejsza arabska arystokratka spędziła tutaj jakiś czas przed wybuchem I wojny światowej jako chrześcijanka i stateczna niemiecka matrona. Czy tęskniła za swoją wyspą, zapachem przypraw i owoców, szumem fal oceanu?



Byłem na Zanzibarze i pokochałem tę wyspę i mieszkających tam ludzi. A teraz próbowałem znaleźć w Bydgoszczy jakieś punkty wspólne. Nie umiałem. Ta kobieta zrobiła to z miłości. Dla niemieckiego handlowca porzuciła swoją ojczyznę, religię, naród i język. Siła miłości…
Pierwszego maja ekipa Polskiego Klubu Alpejskiego wyruszyła w kolejny już rajd po Albanii. Najwcześniej bałkańska przygoda zaczęła się dla Kariny – wystartowała aż z Holandii. Właśnie jej kwatera w Gliwicach była naszym pierwszym przystankiem, gdy z Anią wyruszyliśmy „krążownikiem imperium” z Knurowa w trasę. Potem, pod gliwickim dworcem PKP, zaokrętował się Marcin i z półgodzinnym poślizgiem Iza oraz Łukasz, którzy dotarli tu pociągiem ze stolicy Wielkopolski. Na trasie, w Pszczynie, dołączył do nas Piotr a chwilę później w Bielsku Kasia (dla niepoznaki przyjechała z Łodzi). No i zaczęło się przesuwanie paciorków różańca państw na naszej trasie.
Granicę przekroczyliśmy w Cieszynie, potem był kawałek Czech i dalej przez Słowację na Węgry. Drogowskazy w Budapeszcie próbowały nam wytłumaczyć mocarstwowe zapędy Austro-Węgier. Stamtąd wszędzie było blisko: Ukraina, Słowacja, Chorwacja, Austria, Serbia. Sam środek magicznego świata tajnych radców dworu i masowo nadawanych tytułów hrabiowskich. To se ne vrati!



A my kierujemy się na Beograd zwany też Belgradem. Beo grad to po serbsku białe miasto. Gród o starożytnej proweniencji, od XIII wieku był stolicą Serbii. Przedmurze chrześcijaństwa w 1521 roku uległo sułtanowi tureckiemu Sulejmanowi I Wspaniałemu. Na pamiątkę tego pogromu w herbie Belgradu fale Dunaju nabrały czerwonej barwy.
Serbia jest dużym krajem, stanowiła trzon dawnej Jugosławii, a dzisiaj w długiej drodze pomaga nam stosunkowo mały ruch. Zaraz za granicą węgierską głodni wrażeń i strawy, nie tylko duchowej, odbijamy z naszej trasy na Suboticę.




Jest dobrze, przed nami na motorku śmiga postać, która chyba zjechała tutaj z planu filmowego Kusturicy. Jedziemy za tym widmem i trafiamy do zajazdu - Szalasu Jelen. Do kotleta rżnie kapela, na pierwszym planie instrumenty dęte, a porcje są naprawdę duże.
Po posiłku ruszamy dalej na Novi Sad, Beograd i Nisz. Na dużej części drogi kierownicę przejmuje Marcin. Autostrada nie jest w najlepszej kondycji, choć przez stolicę biegnie estakadami jej nowa nitka. No i te bramki z poborem opłat - co chwilę…
Wjeżdżamy do Macedonii. Kraj jest jak oblężona twierdza. Grecy zgłaszają pretensje do nazwy, Bułgarzy do języka, a Serbska Cerkiew kwestionuje macedońską autokefalię. Dlatego kraj się pręży i inwestuje w wygląd, gigantyczne pomniki, świetne drogi. Nasze dziewczyny się cieszą z czystych toalet na stacjach benzynowych. W porównaniu do Serbii to prawdziwy odlot. Atrakcyjny jest także przelicznik miejscowej waluty. Wzbogacam nasz stan posiadania o parę płyt i mapę. Mapę Albanii a jakże!
Przelatujemy przez Skopie i kierujemy się na Ochrydę i Tetovo. Przed samą granicą mijamy budzący się Debar. Miasto jest w pełni albańskie, a nawet użyczyło swojej nazwy przylegającemu doń regionowi już na albańskiej ziemi. Po chwili jesteśmy na przejściu granicznym. Żartujemy z chłopakami ze straży granicznej i z celnikami. Nawet wyłazimy z pojazdu i wymierzamy nasze aparaty (fotograficzne) na piętrzący się nad nami cel naszej odysei - szczyt Korab, który jest najwyższą górą dla obu krajów: Macedonii i Albanii. Żołnierze obklejają swój posterunek nalepkami Polskiego Klubu Alpejskiego i good luck! Dalej w drogę!



Wjeżdżamy do Albanii. Odprawa po albańskiej stronie przebiega równie sprawnie i sympatycznie, jak u sąsiadów. Posterunkowi uczą się polskiego do–wi–dze-nia! Mkniemy niemal 40 kilometrów na godzinę serpentynami w dół do Peshkopi. Mamy za sobą całą dobę podróży. Może kawa albo, jeszcze lepiej, prysznic i łóżko. „Jak szaleć, to bez gaci!” - podpowiada Łukasz. Małomieszczańskie pragnienia biorą górę -decydujemy się na hotel. Prysznic, śniadanie, drzemka. I teraz już można zrobić rozpoznanie bojem. Najpierw trzeba się zasilić w lokalny środek płatniczy. Karnie ustawiamy się w kolejce do kasy w banku. Co prawda, w rejonie przejścia granicznego i po uliczkach miasta, przechadzają się goście z plikami banknotów oferujący wiadomą usługę, ale co bank to bank. Zresztą jesteśmy w city, banków tu od groma; marmur, aluminium, szkło. Wybieramy instytucję znaną również z polskich ulic. Duże poruszenie, zjawił się dyrektor oddziału, wszak możemy zachwiać rynkiem walutowym w regionie, a na pewno będzie premia dla pracowników!



Mamy sporo kasy, więc dalejże w miasto! Po chwili sączymy chłodny bursztynowy napój w zacienionym lokalu. Kelnerzy uczą nas podstawowych słówek. Obserwujemy ulicę. Dużo młodzieży - w pobliżu jest filia uniwersytetu z nadmorskiego Durres. W lokalach w europejskim stylu towarzystwo jest mieszane, choć raczej chłopcy i dziewczęta siedzą oddzielnie. W tradycyjnych lokalach (kafanach) -miejscowych kawiarniach i barach, serwujących lokalny specjał byrek, siedzą sami mężczyźni.
Stragany kuszą całkiem dorodnymi warzywami: pomidorami, cukiniami i ogórkami. Gdzie indziej mydło i powidło. Próbujemy zakwalifikować artykuły do produkcji rolnej jako pamiątki. Oglądamy metalowe dzwonki dla trzody, jakąś ceramikę, tradycyjne kołyski i jakoś nic nie znajduje naszego uznania. Razem z Anią decydujemy się na zakup płyt z lokalną muzyką. Poszukujemy pocztówek. Najpierw próbujemy w punkcie informacji turystycznej, bo jak się okazuje takowy działa w mieście. Są informatory opisujące lokalne atrakcje i bazę hotelową. Sympatyczny młody człowiek udziela informacji w języku angielskim. Pocztówek jednak nie posiada. To może na poczcie. Wpadamy tam całą grupą. W ruch idą posiadane przez nas skromne słowniki, w pamięci szukamy słów w różnych językach. Jest problem. Tradycyjnie pojawia się zwierzchnik placówki. W przebłysku olśnienia znajduję spory plakat wydany z okazji iluś tam -lecia albańskiej poczty.
Na szczęście są tam wyszczególnione przeróżne pocztowe artefakty. Celuję palcem w interesujący nas obiekt. No tak, pocztówek nie ma, nie ma! Ale może będą, bo Bardzo Ważny Pan opuścił swój gabinet i zadaje kobietom w okienkach jakieś pytania. Z ruchów jego warg czytamy: „Jak to nie ma pocztówek? Na poczcie nie ma pocztówek? Zobaczcie, ile moglibyśmy dzisiaj sprzedać!”. No to może kupimy znaczki? W okienkach znowu popłoch. Ja znowu tacham ten wielki plakat. Pokazujemy na widniejący tam znaczek. Samo ustalenie ilości znaczków i ich wartości to już pikuś. Akcja na poczcie trwała jakieś kilkadziesiąt minut. Ale znaczki mamy, cały bloczek!



Czuję, że zmęczenie pracą szofera daje o sobie znać. Mam nieprzepartą chęć zamknięcia powiek. W końcu jesteśmy na ziemi południa- czas na sjestę. Umawiamy się jeszcze na kolację, wpraszamy się do pokoju Izy i Łukasza, bo mają największy balkon.
Parę godzin snu to wspaniała rzecz, szczególnie przed posiłkiem. Warto było trochę pospać przed planowaną ucztą Każdy z uczestników starał się przyrządzić coś pysznego. Łukasz dodatkowo zarządził badania porównawcze nad różnymi rodzajami rakii, a całość podlano obficie bałkańskim winem.

Okazało się,że podczas mojego oddania się w objęcia snu – brata śmierci, nasza mała społeczność pod przywództwem Łukasza zajęła się testowaniem wspomnianego już przysmaku albańskiej ulicy o nazwie byrek. Jest to rodzaj ciasta ( coś w rodzaju ciasta francuskiego czy raczej greckiego filo) z mięsnym, warzywnym, serowym czy też mieszanym farszem. Wszędzie widać mnóstwo małych lokali serwujących ową przekąskę, można też dostać ten specjał w piekarniach. Oczywiście wszyscy zaprzyjaźnili się z właścicielką lokalu. Sympatyczną kobietę tytułowano Panią Bożenką, a powstała więź stała się dobitnym przykładem wyższości komunikacji niewerbalnej.



Wieczorem ruszyliśmy tam wszyscy dalej umacniać przyjaźń polsko -albańską i eksplorować bałkańskie smaki. Na mityngu zabrakło Piotra, bo Piotr okazał się mistrzem znikania. Zawsze umiał zrobić to z klasą, po angielsku, więc zdążyliśmy się przyzwyczaić do jego nieoczekiwanych absencji.
Tym razem Pani Bożenka miała do dyspozycji pomoc swojej rodziny. Poznaliśmy więc męża, dzieci i wnuka. Młodsze pokolenie wykazało podstawową znajomość języka angielskiego. Na początku ustalono, że Pani Bożenka ma na imię Violcia, a potem uczyliśmy się wzajemnie naszych imion, mówiliśmy, kto się czym zajmuje i zgadywaliśmy, ile kto ma lat. Wokół toczyło się normalne życie albańskiej ulicy. Dziewczyny zauważyły, że tutejszych mężczyzn cechuje wytworna elegancja właściwa kulturze śródziemnomorskiej. Starsi panowie paradują w ciemnych garniturach, dopuszczalny jest brak marynarki, ale elegancko odprasowana koszula jest obowiązkowa! Młodsi, już bardziej na luzie, mogą być
w T-shirtach lub koszulkach polo- preferowany styl D&G. Delikatne srebrne lub złote dodatki, dobre podróbki albo nawet i nie, podróbki markowych okularów. Wszyscy krótko obcięci, szczupli i opaleni. Żadnych tam długich włosów czy krótkich spodenek. Szyje naszych pań dopiero znieruchomiały, gdy przysiadł się do nas bratanek Pani Bożenki. Usłyszeliśmy jeszcze szept jednej z zachwyconych koleżanek: „ Ale ciacho!”
Bledi, bo tak miał na imię, okazał się sympatycznym młodym człowiekiem. Pochodził z pobliskiej wioski, posiadał wyższe wykształcenie ekonomiczne i obecnie pracował w firmie kredytowej w Peshkopi. Zarabiał całkiem nieźle, jednak jego też dotknęła bessa. Niedawno musiał sprzedać oba swoje pojazdy -samochód i konia. Przy stoliku debatowaliśmy, co robić dalej. Czy jechać w góry i następnego dnia próbować atakować szczyt czy…
A może wybrać się do Kruja - kamiennego miasta położonego na stromym zboczu? Z mapy wynika, że do pokonania byłoby nieco ponad 100 km. Według przewodnika dodatkową atrakcją była możliwość kupna regionalnego rękodzieła. To jedno z niewielu miejsc w Albanii, gdzie istnieje taka możliwość.
Dla mnie taki kierunek podróży dawał szansę poznania bektaszytów - niezwykle popularnej w tamtejszym rejonie sekty, której przynależność do Islamu jest przez purystów negowana. Kruja nęciła mnie też jednym z nielicznych albańskich muzeów etnograficznych.
Więc jutro Kruja i Bledi jedzie z nami jako przewodnik!



Wyruszyliśmy naprawdę z bardzo malutkim poślizgiem, po prostu Łukasz umówił się gdzieś na mieście na odbiór pewnej ilości rakii po okazyjnej cenie. Niech żyje komunikacja niewerbalna! Gość na niego czekał z flaszką, choć na migi nie ustalili konkretnej godziny.
Planowana droga prowadząca malowniczymi serpentynami przez niewiele ponad 100 km, trwała kilka godzin. Oczywiście żadne bariery ochronne nie zakłócały możliwości podziwiania mocno powietrznych widoków. Trasa była naprawdę malownicza. Po drodze minęliśmy kilka bektaszyckich domów modlitwy. Może innym razem...



W końcu dotarliśmy na miejsce. Ufortyfikowane miasto rzeczywiście wspaniale wykorzystało rzeźbę terenu. Dzięki temu mogło się długo opierać sułtańskiej potędze. Narodowy bohater Albanii Gjergji Kastrioti Skënderbeu uczynił z niego centrum oporu przeciwko Turkom. Twierdza uległa otomańskiej armii dopiero w roku 1478, dziesięć lat po śmierci bohatera, a wraz z jej upadkiem na długie wieki została pogrzebana idea niepodległej Albanii.

Przed trudami zwiedzania należy się posilić, więc udaliśmy się do restauracji w sąsiedztwie konnego pomnika dumnego wodza. W oczekiwaniu na realizację naszego zamówienia znaleźliśmy czas na odwiedzenie pobliskiej biblioteki. Przemiłe panie bibliotekarki zaprezentowały księgozbiór, a jedna z nich kupiła nam torebkę kruchych ciasteczek. Po posiłku udaliśmy się zaspokoić potrzeby duchowe i coś pozwiedzać. Kompleks był zachowany w formie trwałej ruiny, przez którą wytyczona była trasa, a budynki posiadały tablice informacyjne w kilku językach. Sporo turystów przemierzało ten trakt i stosunkowo często dało się słyszeć język polski.



Pozytywnie zaskoczyło nas z Anią muzeum etnograficzne. Myśleliśmy, że zobaczymy coś w rodzaju postsowieckich ekspozycji typu: wypchany, wyleniały zwierz i kawałki kafli. Ekspozycja była jednak bogata i ciekawie zaaranżowana. Przedstawiała wnętrze domu należącego do XVIII-wiecznego arystokraty. Najbardziej ujęło nas to, że jako etnografowie nie musieliśmy płacić za wstęp!



Na przystawkę skonsumowaliśmy replikę zamku Skënderbeu. Jak to bywa z replikami, budowla jest bardziej tworem emocjonalnym niż architektonicznym. W środku znajduje się również sporo replik podlanych historyczno-patriotycznym sosem. Kojarzyło mi to się z matejkowską „Bitwą pod Grunwaldem”.
Jeżeli chodzi o regionalne pamiątki, to faktycznie było w czym wybierać. Co prawda, rękodzieło było w wersji dla turystów, jednak można było znaleźć coś ciekawego. Wzbogaciliśmy się o stary, mosiężny młynek do kawy, tradycyjne męskie nakrycie głowy oraz haftowaną bluzkę. Inni poczynili równie ciekawe inwestycje.



W końcu obładowani zakupami wsiedliśmy do naszego busa, by rozpocząć drogę powrotną. Po moich szoferskich popisach na trasie z Peshkopi, Bledi nie miał zbyt wysokiego mniemania o moich zdolnościach i zaproponował trasę nieco dłuższą, lecz mniej krętą. Mieliśmy wypróbować odcinek autostrady Tirana – Kukës. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, a nowa autostrada zasługuje na miano wizytówki kraju. Została wytyczona wśród stromych szczytów i przepastnych dolin, więc widoki są przednie. Wrażenie zrobił sześciokilometrowy tunel. Niestety w Kukës znowu musieliśmy wjechać na nawierzchnię bardziej typową i mozolnie kontynuować podróż w stronę, tym razem leżącego na południ, Peshkopi. Ponieważ taki wariant drogi sprawiał, że byliśmy bardzo blisko masywu Korab, postanowiliśmy zmienić nasze plany i zawitać do znanej mi już z wcześniejszych wyjazdów wioski Radomire leżącej u stóp góry. Te ostatnie parękilometrów było już bardzo off roadowe i niektórzy wątpili w szczęśliwy koniec. Na mecie czekała na nas jednak nagroda. Dumny gospodarz Hadżi Hima zaprezentował nam niedawno uruchomione hotelowe piętro nad swoim barem. Ładne dwuosobowe pokoje z łazienkami, przepiękna przyroda, góry i szum potoku. Ale pięknie! Dlaczego nie przyjechaliśmy tu od razu! Teraz należało jedynie przekonać Blediego, by wygospodarował jeszcze jeden dzień urlopu. Zmiękczyłem go kompletując mu górski strój z elementów użyczonych od członków wyjazdu. Czyli następnego dnia atak!



Wieczorem Hadżi zrobił nam niespodziankę i zorganizował w swoim barze koncert. Wystąpił pasterski duet: bęben i klarnet zurma. Skoczna melodia spowodowała, że z krzeseł poderwało się dwóch młodzieńców i trzymając się za ręce zaczęli drobić skoczne kroczki. Występ był krótki, ale jak najbardziej autentyczny. Po tym szaleństwie udaliśmy się na piętro na nocleg.



Po śniadaniu uśmiechnięci ruszamy w górę. Wybieramy krótszy szlak gwarantujący dojście na szczyt w czasie 4 - 5 godzin. Idziemy w górę potoku i napotykamy na obozowisko amerykańskich turystów. Córka z ojcem właśnie się pakują po nieudanej próbie zdobycia szczytu Korab. Wyżej jest wciąż dużo śniegu i na razie wszystkie strumienie zamieniły się w szerokie rzeki o rwącym nurcie. Żegnamy się z Rebeccą i Davidem i zmieniamy nasze plany. Będziemy próbowali podejść górę z innej strony - starym, pasterskim szlakiem przez dolinę Fusha Korabit. Ten wariant omija wszelkie cieki wodne i trasą przegonu bydła i owiec wyprowadza nas na wysokość około 1900 m n.p.m. Skoro baranie raciczki i ośle kopyta dają radę, to i wibramowe podeszwy się obronią. Po iluś tam zakosach otwiera się przed nami wspaniała panorama doliny umajonej krokusami. W sezonie jest tu tłoczno od owczych stad, dzisiaj jednak jest cicho. 



Ponad nami bieleją górskie szczyty, bieleją, bo są pokryte śniegiem. Co prawda, jest to mokry, wiosenny śnieg, jest go jednak całkiem sporo. Jedynie gdzieniegdzie zielenią się strome trawki na południowych zboczach. Miernie oceniam możliwości poruszania się w śniegowej bryi, grupa wyrusza jednak na rekonesans. Zostajemy z Anią na skałce, śledząc marszrutę kolegów. Po jakimś czasie dają jednak za wygraną. Tylko Piotr-indywidualista okrąża dolinę słonecznym płajem. Jest tak pięknie, że nie trzeba zdobywać góry. Jeszcze fotografujemy płazy pływające w lodowatych wodach malutkiego stawu i ruszamy w dół do naszej kwatery.



Bledi nie może dostać więcej wolnego - jego absencja grozi zachwianiem rynku kredytowego w rejonie. Musi dzisiaj wrócić do domu. Postanawiamy, że razem z Anią i Kasią odwieziemy go do miasta i wieczorem wrócimy, a jutro znowu wyruszymy w góry. Do samochodu, oprócz naszej czwórki, ładują się jeszcze Amerykanie. Rebecca i David kończą swoją przygodę z Korabi i też zmierzają do Peshkopi.
Miało być tak fajnie, a wyszło jak zwykle. Chwila nieuwagi i stało się… Zjeżdżając z mostu przy stromych, biało-marmurowych skałach najechałem bokiem tylnej opony na kraniec krawężnika i było po jeździe. Zatrzymałem się kilkanaście metrów dalej, bo droga jak to w Albanii, mocno pod górę i bez pobocza. Koło zapasowe jest, klucz do kół także, podnośnik na miejscu. Najpierw ukręciłem klucz do kół, potem okazało się, że w samochodzie brakuje klucza pozwalającego uruchomić  pantograf podnośnika. O zgubny postępie techniczny -gdzież są nasze osły! Sam jestem osłem, że też nie sprawdziłem tych wszystkich drobiazgów wcześniej. 



Na szczęście Albańczycy to wspaniali ludzie. Wszystkie mijające nas samochody zatrzymywały się. Wyskakiwali z nich kierowcy w swoich nieskazitelnie białych koszulach i ciemnych garniturach i próbowali pomóc. Ale zawsze okazywało się,że z rozmiarami coś nie tak. Ukręciłem kolejny klucz należący do uprzejmego tubylca, następne narzędzie też zaczęło się niebezpiecznie giąć w moich rękach. Muszę zmienić dietę lub mechanika w Polsce!
O.K! Amerykanie i kobiety z wozu! Spróbujemy się z Bledim dowlec „ na flaku” do najbliższej wsi, to tylko 2 km drogi i tylko kilkadziesiąt zakrętów w górę i w dół ;-) Co z tego, że wspomaganie kierownicy zostało jeszcze gdzieś na Słowacji! Zlany potem docieram na miejsce, jest to mały parking dla maszyn drogowych. Niestety, utensylia okazują się rozmiarowo niekompatybilne. Na szczęście zatrzymuje się ciężarowy mercedes. Tym razem udaje się nam wymienić koło.
Godzinę później wtaczam się do Peshkopi. Zostajemy na noc w mieście, jestem zmęczony, jest późno, a jutro muszę zdobyć koło zapasowe i jakieś klucze zdolne się oprzeć mojej mocy. Wieczorem jeszcze robimy wypad do restauracji prowadzonej przez przyjaciela Blediego. Właściciel jest Amerykaninem, od jakiegoś czasu prowadzi różne „ biznesy” w Albanii, jest także kimś w rodzaju prorektora d.s. nauki tutejszej filii uniwersytetu. Wcinamy baraninę z frytkami i bukietem warzyw, do tego delektujemy się zimnym piwem.



Do stolika dosiadają się dwie amerykańskie wolontariuszki, a po chwili zjawiają się nasi znajomi z Radomire - Rebecca i David. Oboje wcale nie są nikczemnej postury, przytachali ze sobą wielgachną pizzę i zamówili jeszcze po solidnej porcji frytek apetycznie ociekających tłuszczem. American style of life! Rozmawiamy na temat wolontariatu na amerykańskich uczelniach jako sposobie na poznawanie (a może zmienianie) świata.
Następnego dnia, mimo protestów dziewcząt, wysyłamy je na kawę, a obaj z Bledim udajemy się na męską misję nabycia odpowiedniej opony.



Korzystam z okazji i podpytuję go o albański nacjonalizm. Przecież wszyscy sobie zdają sprawę, że kiedyś Kosovo zostanie wcielone do Albanii, połowa Macedonii jest zamieszkała przez Albańczyków, południowa Serbia także, podobnie wygląda to w przygranicznych rejonach Czarnogóry. Czy idea tzw. Wielkiej Albanii jest dyskutowana w samej Albanii i czy jest to idea atrakcyjna? Dochodzimy do wniosku, że w ciągu jakichś 50 lat przebieg tutejszych granic może ulec zmianie. Może wejście do Unii Europejskiej zniweluje te dążenia. Podobnym krokiem było wprowadzenie dla Albańczyków ruchu bezwizowego na terenie Unii. Stało się to w roku 2010. Rok wcześniej byłem w Radomire i tamtejsi ludzie opowiadali mi, jak to muszą płacić za wizę i możliwość pracy kilka tysięcy euro i to wiadomo komu…
Objeżdżamy kilka punktów wulkanizacyjnych i niestety nie możemy znaleźć potrzebnej opony. W końcu znajdujemy, wulkanizator sprzeda mi, ale muszę kupić dwie opony - na pocieszenie dorzuca mi zestaw potrzebnych, solidnych kluczy.
Już razem z dziewczynami żegnamy się z Bledim i ruszamy do Radomire po resztę wycieczkowiczów. Grupa uprzedzona o naszych perypetiach aktywnie spędziła czas. Zwiedzili pobliski staw położony powyżej wsi i powędrowali po połoninach nad zwiedzoną dzień wcześniej doliną.



Pakowanie trochę trwało i wreszcie późnym popołudniem ruszyliśmy na północ w stronęCzarnogóry. Czyli znowu malownicze serpentyny.
Na rogatkach Kukës zatrzymaliśmy się w przydrożnym zajeździe i zjedliśmy naprawdę wystawnąkolację. Kolejny postój mieliśmy już w Szkodrze, chcieliśmy wydać resztki albańskiej waluty na stacji paliwowej. Nad nami bieliły się mury twierdzy Rozafa, jednak byliśmy mocno spóźnieni i postanowiliśmy zwiedzanie miasta pozostawić na następny raz.



Granicę z Czarnogórą pokonaliśmy koło północy i półtorej godziny później byliśmy w okolicy naszego kolejnego celu -zabytkowego miasta Bar. Niestety blisko 2 godziny szukaliśmy miejsca na nocleg. Byliśmy po prostu miesiąc przed sezonem. Udało mi się zatrzymać przejeżdżającą taksówkę; po dyskusji w języku rosyjskim i wypaleniu papierosa, kierowca zorganizował mi nocleg w pensjonacie znajomego. Cena wyjściowa była, co prawda, wysoka, ale udało się dojść do konsensusu.
Następny dzień wynagrodził nam nocne trudy. Adriatyk był dosłownie tuż za progiem. Brzeg, co prawda, kamienisty, ale woda o dużej przejrzystości i wcale nie taka zimna, w każdym razie dla mnie -Słowianina z Północy. Na pobliskim straganie obkupiliśmy się we wspaniałe, pachnące południowym słońcem, warzywa; pomidory i ogórki, pyszne sery i miejscowe wina, do tego świeżutkie pieczywo z piekarni obok i mieliśmy wspaniałą ucztę na plaży.



Stare miasto w Barze okazało się godne swojego miejsca na liście UNESCO. Malownicze uliczki pnące się stromo w górę, knajpki i sklepiki pełne miejscowych specjałów. Łukasz nasz koneser i ekstra degustator był w siódmym niebie. Żal odjeżdżać, ale droga też ma swoje uroki. Mkniemy szosą wzdłuż wybrzeża, nagle naszą uwagę zwraca malownicza wyspa pełna uroczych kamiennych domów krytych czerwoną dachówką. Na ufortyfikowany ostrów prowadzi wąska grobla. Bajkowy widok. Zjeżdżamy na parking i wędrujemy parkowymi alejkami na wybrzeże. Niestety, wstęp na wyspę tylko dla gości hotelowych.

Cały tutejszy teren to jeden wielki kompleks hotelowy. Maleńki skrawek lądu, zewsząd otoczony morzem, był twierdzą już w średniowieczu. Swoje złote czasy przeżył w XIX wieku, a w latach 50. następnego stulecia kilkudziesięciu mieszkańców rybackiej wioski przesiedlono do mieszkań na lądzie i zaczęto przebudowę. Osada razem z górującą nad nią cerkwią pod wezwaniem św. Stefana stała się hotelem. Bywały tu takie gwiazdy jak: Marylin Monroe, Sophia Loren, Monica Vitti i Claudia Schiffer. Dzisiaj już jednak te wszystkie urocze panie wyjechały, więc nie żal nam zawrócić i ruszyć w dalszą drogę.




Kolejny przystanek, można powiedzieć next bar, bo też pochodził z listy UNESCO, to Kotor położony nad Zatoką Koterską - podobno jedyną zatokąo klifowym charakterze na południu Europy. Już podczas wjazdu na parking powiało tzw. wielkim światem. W marinie cumowały ogromne wycieczkowe statki o wielu pokładach, jakieś trimarany oraz klasyczne drewniane szpicgaty. To miejsce jest obowiązkowym przystankiem dla tego typu „pływadełek”. 



Kotor to kolekcja arcydzieł architektury wtłoczonych w mury potężnego renesansowego bastionu. Obok siebie możemy znaleźć zabytki bizantyjskie, średniowieczne, renesansowe, barokowe i klasycystyczne. Kamienice, pałace oraz świątynie katolickie i prawosławne. Uświadamiam sobie, że nie ma tu meczetów. Sułtańska armia nie znalazła siły na sforsowanie tego bogatego miejsca. Insz Allach! Ponad miastem znajduje się twierdza zabezpieczająca przed atakiem ze strony gór. Ukształtowanie zatoki czyniło niemożliwym wpłynięcie tu w złych zamiarach. Kupiecki raj był wykorzystany przez wszystkie nacje szukające szczęścia na Bałkanach, a miasto się bogaciło. Dzisiaj jest prawdziwą radością dla oczu. Tylko te ceny. Czarnogóra wbrew grymasom Unii przyjęła euro i ceny są takie mało słowiańskie.



Pałaszujemy jakieś desery na placu przy Katedrze św. Tryfona. Barok na fasadzie kościoła i barok na talerzu… Ostatnie zakupy, jakieś regionalne przysmaki i drobne pamiątki i zbieramy się do wyjazdu.
Znowu musimy się wspinać w góry. Och, kiedy wreszcie włączę czwarty bieg? Zawracamy w stronęJeziora Szkoderskiego, potem jazda w stronę stolicy Czarnogóry - Podgoricy i dalej na Bjelo Polje i Beograd. Matka natura nadrabia zaległości za upalne dni i leje teraz jak z cebra.


Zatrzymujemy się w górskim zajeździe, gdzieś dobrze za Podgoricą. Nasza ostatnia szansa na bałkańskie pyszności. Kucharz staje na wysokości zadania, a my ociężali wracamy do busa.
Bałkany chyba płaczą za nami. Pocieszam się, że przynajmniej nie widać przepaści. Jeszcze przed granicą jugosłowiańską zatrzymuje nas remont tunelu. Chyba coś strzelają, stoimy ze trzy godziny, przynajmniej mogę się wyspać. Przejazd zostaje otwarty, dopiero gdy pasażerowie gremialnie wychodzą z busa za potrzebą.Szkoda, że nie wyszli wcześniej. Wkrótce muszę się zatrzymać na parkingu, żeby dać ludziom szansę na dopięcie swego…



Teraz już nieprzerwanie kontynuujemy podróż do kraju. Niektórzy z nas mają silikonowe opaski na przegubach rąk, czerwone z napisem Albania i cesarskim, czarnym, dwugłowym orłem. Ale wszyscy mamy Albanię w sercu, a przede wszystkim wspaniałych, uczynnych ludzi tam poznanych. Wszyscy chcemy tam wrócić!

Dziękuję wszystkim Uczestnikom wyjazdu za wspólną przygodę i fajną atmosferę oraz wyrozumiałość dla prowadzącego ekskursję. Specjalne podziękowania dla ukraińskiego zespołu Perkalaba, którego płyta „Gorrri!” funkcjonowała jako oprawa muzyczna naszej wycieczki.

ps
niektóre ze zdjęć (O.K.- wszystkie poprawne fotografie) są autorstwa Marcina. Dziękuję za udostępnienie!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz