poniedziałek, 6 stycznia 2014

Elbrussia- czyli tam i z powrotem. Kaukaz sierpień 2013- część 3



Kolacja trwała w najlepsze. Wszyscy byli w doskonałych humorach- góra zdobyta bez strat, wspaniała pogoda. Na Elbrusie też damy rade! Ktoś jednak cierpiał wśród imprezującego tłumu. Daniel- nasz wyprawowy wracz (lekarz) zlecił mi zdobycie jodyny- tak, chodzi o znany z dziecięcych lat środek do odkażania ran. Oczywiście Ketino posiadała tę miksturę w dobrodziejstwie swego inwentarza. Co prawda środek był już po okresie gwarancji. Zresztą mieliśmy w apteczce specyfiki znacznie lepsze do stosowania w takich okolicznościach. Jednak według Daniela jodyna lepiej działa na psychikę pacjenta, bo szczypie i farbuje na brązowo. Czyli delikwent wieloma zmysłami doświadcza powrotu do zdrowia. Ktoś się nieźle urządził zakładając nowe buty na wspinaczkę, a ja będę asystował przy operacji. Doktor dokonał ekstrakcji płatów skóry na piętach zalał rany jodyną i zaordynował dalsze zdobywanie Kaukazu w klapkach. Uwolniliśmy stół od ciężaru gruzińskiej kuchni podlewając to bardziej i mniej wytrawnym winem i piwem. Oj, dobrze, że na tym wyjeździe nie robię za szofera.




Rano, po śniadaniu zajechały po nas 2 busy. Transport z Władykaukazu, dwie gazele o wyglądzie potwierdzającym, że nieraz pokonały te trasę. Przejście graniczne leży zaledwie kilka minut od miasta. Odprawa po gruzińskiej stronie była formalnością, trochę więcej czasu zajęła ta operacja pogranicznikom po rosyjskiej stronie, ale wiadomo, tam biurokracja ma piękną i długa tradycję. Byliśmy w Południowej Osetii- autonomicznym okręgu należącym do Gruzji, teraz wjechaliśmy do Północnej Osetii- republiki należącej do Federacji Rosyjskiej, żeby ludziom się nie myliły pojęcia popularyzuje się nazwę Alanii odwołującą się do starożytnych Alanów, którzy mieli być przodkami Osetyńców. No i na wszelki wypadek żeby ktoś sobie nie myślał odcinamy się od gruzińskiej Osetii.
 
 


Swoją drogą Alanowie to bardzo ciekawy lud o irańskiej proweniencji. We wczesnym średniowieczu trzęśli czarnomorskimi stepami. Weszli w przymierze z germańskimi Wizygotami i razem z nimi przewędrowali całą Europę docierając do Hiszpanii i nawet dalej, bo do Północnej Afryki. Jakoś nie potrzeba było Unii Europejskiej by narody o odmiennym pochodzeniu, języku i wyznaniu mogły współpracować. No i ten obszar działania w tamtych czasach. Jak żałośnie na tym tle wygląda nasza wycieczka. No i takim myśleniem wywołuję wilka z lasu. Nasza rącza gazela wydaje jakieś niepokojące odgłosy, chyba dalej nie pojedzie. Kierowca uzgadnia zmiennika i ściąga nową furę, pardon- gazelę. Póki co ładujemy się na pobocze i podziwiamy przyrodę.
 


Odwiedzamy też pobliski kiosk z mydłem i powidłem. Szofer zaparkował pojazd na pobliskim podwórku i prowadzi negocjacje przez komórkę. Korzystam z okazji by poprowadzić obserwacje antropologiczne. Dla mnie wyznacznikiem miejsca jest sposób spędzania wolnego czasu. Oczywiście czas wolny to domena brzydszej części społeczeństwa. Na Zachodzie mężczyźni, gdy mają chwilę wytchnienia od roboty, to siedzą lub, gdy nie można usiąść, to stoją. Oczywiście można palić lub pić, a teraz to nawet gadać przez komórkę.  Na Wschodzie mężczyźni kucają. Nasz kierowca jest ze Wschodu. Kuca, wyraźnie kuca, że hej!




Nie ma co narzekać, nie czekaliśmy długo. Nowy pojazd to też gazela, podziwiam dzieło rosyjskiego tunningu- zgrabny drewniany podłokietnik- tutejsze rękodzieło ma się dobrze.



Wjeżdżamy do Władykaukazu. Jedziemy szeroką aleją mijając parki ku czci i chwale, pomniki z gwiazdami i posągi bohaterów. Odszyfrowuję pisany bukwami szyld „apteka” i proszę o zatrzymanie samochodu. Ruszamy na zakupy, przede wszystkim jodyna, jakieś opatrunki i trochę drobiazgów. Nasze siły medyczne przypominają sobie łacińską terminologię, po drugiej stronie dwie farmaceutki też kombinują. Mamy wszystko.



Przed nami kolejna granica- wjeżdżamy na teren Republiki Kabardyńsko- Bałkarskiej, nie wolno fotografować i filmować- fajnie jest wiedzieć, że są ludzie, którzy nie wierzą w Google earth. Wygląda na to, że Rosja traktuje Republikę Alanii, którą właśnie opuszczamy jako kraj buforowy i wymagana jest jeszcze jedna kontrola. I tak jest nieźle, gdy byłem 8 lat temu w Kabardyńsko- Bałkarskiej Republice, to kontrole były niemal na każdym skrzyżowaniu. Jedziemy przez zakątki znane z niegdysiejszych gazetowych nagłówków- Biesłan 14 km.




Większość republik Przedkaukazia to twory wielonarodowe. Józef Wisarionowicz ładnie to wymyślił korzystając z rzymskiej sentencji- dziel i rządź. Czasami gorąca lawa rozrywa, zdawałoby się twardą skorupę i agencje informacyjne mają news. Teraz gnamy bezpośrednio do Terskołu, miejscowości pod stokami Elbrusa. Na naszej drodze jeszcze jedno spore miasto- Tyrnyauz. Niegdyś znany jako ośrodek wydobycia i przetwarzania wolframu i molibdenu. Po rozpadzie Związku Sowieckiego i urealnienia cen kombinat zaczął się chylić do upadku. Pamiętam jeszcze z ostatniego pobytu protesty pracowników nie otrzymujących od wielu miesięcy wynagrodzenia. Teraz można się było przekonać, że ślady dawnej świetności były pozamiatane. Mijaliśmy industrialna ruinę.



Dotarliśmy do Terskołu. Oj pozmieniało się. Sporo nowych hoteli i pensjonatów, sporo sklepów. Dawniej turyści mieli do wyboru wielgachne, betonowe sanatoria i raczej odstraszające prywatne kwatery. Pozostał sowiecki bałagan i swoisty misz-masz w tzw. planowaniu przestrzennym. Noclegi mamy w nowym hotelu, pokoje mają niezły standard, kuchnia i jadalnia mogłyby być lepsze, ale nie ma co narzekać. Ruszam z Piotrem na miasto wymienić dolary na ruble.
 
 
 


Poszło to nam szybko i sprawnie, więc mogliśmy się zająć sprawdzeniem ofert sklepów. Zaskakuje nas dużo produktów „sdiełanych w Polszy”. Przecież nie będę kupował serów Mlekovity. Sprzedawczynie wydostają skądś resztkę regionalnego twarogu, garść suszonych rybek- kilek i ostatni słoiczek kawioru. Mam zamiar zagrać tymi atutami w odpowiednim momencie. Już zmierzcha, wracamy do hotelu. Po drodze zapędzamy się jeszcze na targowisko. Sprzedawcy już zamykają swoje budy po całym dniu targowania, jest szansa na niższe ceny. Kupujemy z Piotrem po kilka drobiazgów dla naszych bliskich i idziemy na kolację.



Jeden z kolegów ma uraz stawu kolanowego, rozważamy konsultację u jakiegoś miejscowego specjalisty. Na szczęście kończy się na audycie naszego wyprawowego specjalisty. Tym razem swój autorytet kładzie na szali Marcin- nestor naszej grupy. Ordynuje lek przeciwzapalny i dobra radę- jak najdalej trzymać się od tutejszych wraczy! Czyli, w tri miga do łóżek, jutro akcja. No może akcja to za wielkie słowo. Po prostu po śniadaniu i spakowaniu depozytów idziemy do stacji nowej kolejki. Wsiadamy do srebrnych wagoników i razem z kuracjuszami i uczestnikami rodzinnych wypadów jedziemy w górę.




Ze stacji górnej mamy jakieś 200 metrów do beczek- zespołu kultowych schronów zrobionych ze zbiorników po paliwie rakietowym. Miłośnicy sowieckiej techniki pokonują ten dystans za pomocą wyciągu krzesełkowego. Na tym nie poprzestają i wyrywają wyżej ratrakiem. Ja idę w grupie twardzieli. Od beczek do Prijuta, kolejnej kultowej budowli mamy z 400 metrów. Droga mija mi niepostrzeżenie, bo cały czas ćwiczę swój rosyjski w dyskusji z Alieksiejem z Moskwy. Oczywiście nawijam jak nawiedzony o Afryce- Kilimanjaro i Zanzibarze. To wszystko w bajkowej scenerii lodowca. I tak docieramy do Prijuta, a raczej repliki legendarnego Prijuta 11, którego wypalone ruiny sterczą nieopodal. Zajmujemy dwa pokoiki.



Co dziwne, nie ma nikogo z miłośników jazdy ratrakiem, może zrobili sobie przejażdżkę jeszcze wyżej, do skał Pastuchowa? Trzeba przynieś wody z lodowcowej stróżki. Biorę pojemniki i ruszam w poszukiwaniu wywierzyska. Co za ulga, spotykam naszych już wygodnie rozlokowanych w ohydnych pakamerach powyżej schronu. Podobno wynegocjowali jakąś rewelacyjną cenę za kwatery. Zaganiam wszystkich na dół. Nie po to zapieprzamy tyle tysięcy kilometrów, by nie skorzystać z możliwości noclegu w Prijucie i pooddychania jego atmosferą.

 

W końcu rozsiadamy się w schronisku i biesiadujemy. Łamię lody ruskimi delicjami- co to- kawior? A skąd macie? Kilki i ser też pyszne. Zabawę nam psuje przedsiębiorca, właściciel ratraka i prawie wynajętej na nocleg pakamery. Ominął go spory zarobek i miota teraz grube, słowiańskie obelgi. Podnosi cenę jutrzejszego rejsu ratrakiem do niebotycznej sumy. A chętnych na takie ułatwienie trochę się uzbierało. Nie będzie łatwo. Budzimy się po północy, ostatnie pakowanie ekwipunku, sprawdzanie sprzętu, przygotowanie śniadania i napojów na drogę. Część grupy ambitnie rusza na piechotę w kierunku szczytu.



Część wypatruje świateł ratraka. Jest! Ładujemy się na platformę i wehikuł rusza. Całej jazdy było może ze 400 metrów. Operator ostro targuje się o kasę, w końcu robimy zrzutkę i maszyna nas zostawia wśród bieli. Ludzi wokół mnoga. Jakby kursorem porozstawiać czcionki na białej karcie. Mamy przed sobą mozolną wspinaczkę wzdłuż skał Pastuchowa w górę. Potem wychodzimy łagodnym trawersem na przełęcz między dwoma wierzchołkami Elbrusa.



Cały czas mnóstwo ludzi. Teraz spotykamy już pierwszych tego dnia zdobywców schodzących w dół. Jest piękna, bezwietrzna pogoda. Siedzę na tej przełęczy i nie chce mi się ruszyć dalej. Nie lubię takich nudnych, długaśnych podejść. Nie jest zbyt stromo, ale ten cholerny szczyt zdaje się być coraz dalej. Jeszcze jedno strome podejście i może już! Nie to kolejne, któreś tam, wybrzuszenie terenu. Jeszcze trzeba zapieprzać prawie po płaskim jeszcze daleko, daleko.


W końcu widać wierzchołek, wierch nad wierchami. Czy te wszystkie najwyższe piki muszą być takie brzydkie? Nie podoba mi się! Nie będę tam lazł, jeszcze po takiej płaźni! No i nie polazłem. Z daleka patrzyłem na Daniela i Tomka mocujących się z biało-czerwoną. Hej boys- jesteście WIELCY! RESPEKT!
 

W dół to zawsze łatwiej i grawitacja pomaga i siła inercji. Jest wcześnie, dopiero koło południa, mamy dobry czas. Zarządzam zjazd całkiem na dół do hotelu. Schodzimy w małej grupie w ariergardzie. Zatrzymujemy się jeszcze na krótki popas w schronisku. Rozmawiam z pracującymi tam Bałkarami. Ten naród, jak i inne ludy Kaukazu pochodzenia tureckiego ma wspólną z Polakami historię. Podobnie jak nasi rodacy byli podczas wojny przesiedleni do republik Azji Środkowej jako element politycznie podejrzany. Do domów mogli wrócić dopiero po śmierci Stalina. Przez lata zesłania zostali wykorzenieni z własnej kultury, a w swoich domach zastali obcych.



Rozmawiamy też o Islamie. O dobroczyńcach z Arabii Saudyjskiej fundujących meczety i podróże do Mekki. Zmieniających tez lokalne zwyczaje na ortodoksyjny sunnicki sznyt. Chatar noszący imię Kazbek opowiada mi historię, jak kilku imamów z Arabii wybrało się odwiedzić swoich braci w wierze, gdzieś właśnie tu na stokach Elbrusa. Nie dojechali na miejsce, przeraził ich widok posępnych, ostrych gór. Dojrzeli ponoć dżiny czające się na szczytach gór i zawrócili wiozącą ich taksówkę. Zbyt obce to były widoki dla synów pustyni. Kolejny szczyt mieliśmy zaliczony. Zadanie wykonane. Niestety, zrobiliśmy to zbyt szybko. Na dole się okazało, że w hotelu nie ma wolnych miejsc. Na szczęście udało się wynegocjować kilka miejsc w pokojach i dostaliśmy do dyspozycji salę bilardową. Jedyne małżeństwo w naszej grupie musiało się udać na wygnanie do innego hotelu.
 


A na rano zamówiłem już transport z powrotem do Gruzji. I to dwoma fordami transit, w dodatku nieco taniej niż oferta dżygitów z Władykaukazu. Nie wszyscy mieliśmy ruszyć w drogę powrotną. Podczas ataku szczytowego Ania nie czuła się najlepiej i postanowiła zawrócić, w drodze na dół towarzyszył jej Piotr. Po zejściu do hotelu nabrała jednak entuzjazmu i postanowiła spróbować jeszcze raz. My pakowaliśmy się do busów a Ania z Piotrem ruszali w górę. Mieli na spokojnie wydostać się trochę ponad budynek Prijuta i tam rozbić namiot. Pogoda była stabilna, więc rano będą już kilkadziesiąt metrów bliżej celu. Powodzenia!


Najtrudniejszym podczas drogi powrotnej było czekanie na bardzo ważny papier potwierdzający nasz pobyt w hotelu. Dzięki temu spędziliśmy parę godzin pod urzędem pocztowym wydając ciężki grosz na pamiątki i piwo w okolicznych sklepikach. Oczywiście bardzo ważny papier okazał się zupełnie niepotrzebny.
 


Gdy do granicy gruzińskiej pozostała tylko godzina jazdy nasz szofer przyznał się, że samochód nie posiada ważnego badania technicznego na zagranicę i we Władykaukazie czeka nas przesiadka do dwóch osobówek. I faktycznie, na umówioną stację benzynową podjechał ford Explorer oraz kanciasta wołga. I ten drugi pojazd to był strzał w 10.



Pasażerowie twierdzili potem, że czuli się jak bohaterowie filmu akcji. Wołga wyprzedzała wszystko na swojej drodze, łącznie z pierwszym stanowiskiem kontroli na granicy. Szofer to pewnie stary czekista! Dla równowagi kierowca drugiego forda, okazało się, że zapomniał zabrać swojego prawa jazdy i na granicy musiał go zastąpić jeden z Marcinów. Co za jazda! A potem było jak zwykle- znowu wpadliśmy w gościnne ramiona Ketino. Jakże stęskniliśmy się za gruzińską kuchnią;-)!


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz