sobota, 15 lutego 2014

Ulubione owoce Mariusza. Albania do trzech razy sztuka- październik 2013*


Cel ten sam, inny termin, tym razem jesienny, inna grupa, ale znamy się z większością już dość dobrze. Mamy za sobą sławna wyprawę na Pietrosula w rumuńskich Karpatach. Sławną, bo kierownika wyjazdu- czyli mnie zawrócili na Węgry rumuńscy pogranicznicy. Błahostka- nieważny dowód osobisty, do tego złamany na dwie części. Głupi kawałek plastiku i do tego z ograniczonym terminem ważności do 10 lat. Po dwóch nieudanych próbach sforsowania kordonu rozstaliśmy się gdzieś na przedmieściach Debreczyna.


Moje obowiązki wraz z kompletem ściąg, gdzie, co i jak, przejęła Jola a ja razem z zapłakaną i wściekłą Anką zostaliśmy na trotuarze. W końcu wylądowaliśmy w Hortobagy, małej miejscowości zagubionej w puszcie i tam poznawaliśmy ostatnich koczowników, których zaakceptowała Europa. Samochód nas zgarnął wracając. Szczęść im Boże za to, bo w okolicznych sklepach zabrakło jogurtu i wina z kolekcjonerskiej edycji w gustownych plastikowych butelkach.
 


Tym razem mam komplet ważnych dokumentów i dobrze rozpoznaną drogę przed sobą, jadę do Albanii już trzeci raz w tym roku! Ze starego składu oprócz mnie jadą Jola z Heńkiem, który jest naszym Pierwszym Mechanikiem, para medyków, Patrycja i Mariusz oraz Ania K. Dopływ świeżej krwi zapewnili Agata i Grzegorz oraz Magda, także reprezentująca służby medyczne. Startujemy z parkingu w Żorach. Dopiero co, wszyscy się poznaliśmy, ze śmiechem zajmujemy miejsca w samochodzie, ruszam z fantazją i falstart! Nie zamknąłem tylnych drzwi i nasze bagaże toczą się po placu.



Gdzieś na Słowacji czuję, że czasami pracują tylko trzy cylindry poczciwego diesla. Z Heńkiem uzgadniamy, że póki co, będziemy to ignorować. Pokonanie trasy jest dla mnie już rutyną, tradycyjnie robimy postój w zajeździe koło Suboticy. Potem kierownicę przejmuje Mariusz. O świcie jesteśmy w Peshkopi. Poza mną pozostali pierwszy raz są w Albanii, prowadzę ich na byrka do Violci. Kobieta jest zaskoczona moim przybyciem. Na stoliku lądują kolejne porcje, a ja próbuję się dodzwonić do tutejszych przyjaciół. Nikt nie odpowiada. Na szczęście Peshkopi jest małym miastem i po chwili na ulicy dostrzegam Denisa.


Potem dołącza do nas Bledi z nowym kolegą gadającym ciągle o szachach, w ten sposób poznaliśmy Elvisa, lokalnego mistrza. Dalej wszystko idzie sprawnie. Denis uzgadnia noclegi w Radomire- świetnie, bo moje rozmowy z właścicielem hotelu kończą się zawsze na grzecznościowym pozdrowieniu- Salam aleikum! Denis z wykształcenia jest socjologiem, a socjologia zajmuje się właściwie wszystkim. Ma na swoim koncie wydane prace z różnych dziedzin. Wykorzystuję perfidnie jego znajomość lokalnego rolnictwa i wspólnie udajemy się na targ nabyć zapasy żywności. Kupujemy całą skrzynię warzyw i owoców.


Dziewczyny z radością buszują na straganach. Przecież jest bałkańska jesień i grzechem byłoby nie skorzystać z tej barwnej i smakowitej oferty. Nakupiliśmy całą skrzynkę warzyw i owoców. Nie umiemy rozszyfrować małych szarych owoców, ni to jabłek, ni to gruszek. Mają trochę cierpki smak. Zaczął gustować w nich Mariusz i tak powstała nowa botaniczna nazwa- ulubiony owoc Mariusza. Zapasy uzupełniamy o zestaw tutejszych win. Żegnamy się z naszymi przyjaciółmi i ruszamy w stronę gór. Po drodze, na postoju Heniek definitywnie likwiduje, co rusz powracającą niedoskonałość w pracy silnika i blokuje za pomocą drewienka i plastikowej nakrętki przewód pompowtryskiwacza- złota rączka!


Do Radomirë docieramy dość wcześnie, oczywiście dla grupy zaskoczeniem jest wysoki standard naszych noclegów. Postanawiam jako przystawkę zaserwować wędrówkę na najbliższy szczyt. Niby żadne osiągnięcie, taki spacerek po stromych trawach, jednak widoki zapierają dech w piersiach. Planujemy jeszcze dojść do stawu ale na przeszkodzie stają nam dzikie śliwy z przepysznymi owocami oraz wysyp maślaków, które zmuszeni jesteśmy pakować w płachtę zaimprowizowaną z polarowej bluzy.


Musimy wracać, przecież nasze zbiory należy przejrzeć i oczyścić. Wychodzi z tego wielki gar jajecznicy z grzybami, do tego mamy michę pysznej bałkańskiej sałatki i oczywiście, wino. Następnego dnia, w przeciwieństwie do poprzednich wyjazdów zdobycie szczytu Korabi zostało zrealizowane bez problemów. Atak przeprowadziliśmy najkrótszą drogą rozkoszując się wspaniałą pogodą. Wybrana przez nas pora roku spowodowała, że nie spotkaliśmy dużych stad owiec, po halach przemieszczały się jakieś beczące niedobitki. Dzięki temu do minimum zredukowaliśmy ryzyko spotkania z biegającymi samopas pasterskimi psami.


A owszem, żebyśmy poczuli dopływ adrenaliny grupka kilku zdesperowanych wyjców przez pewien czas szła naszym śladem, trzymając się na odległość miotanych przez nas wyzwisk i eksponatów geologicznych. Po sesji zdjęciowej na szczycie zeszliśmy dłuższą trasą przez Dolinę, zaznajamiając się bliżej z systemem bunkrów. I tak nam minął cały dzień, bo w gościnne progi dotarliśmy już po ciemku, a jeszcze trzeba było zrobić kolację. Ale w takim towarzystwie, przy takich zapasach żywności i w takich okolicznościach przyrody było to prawdziwą przyjemnością.


Kolejnego dnia, we wtorek okazało się jakie mieliśmy szczęście decydując się na przyjazd tu, niejako z marszu. Pogoda raczej nie zachęcała do wędrówki w góry. A mieliśmy takie plany. Chcieliśmy ten wyjazd poświęcić na uzupełnienie znakowania wytyczonych w poprzednich latach przez nasz klub (Polski Klub Alpejski) szlaków. Farba nie lubi się trzymać mokrego i zimnego podłoża, a szczyty były wyraźnie oszronione. Proponuję ten dzień wykorzystać na zwiedzanie Krujë, może w kolejne dni słońce będzie dla nas łaskawsze? Propozycja została przyjęta i zaczęliśmy pokonywać serpentyny dzielące nas od Kukës. By stamtąd sunąć już równiutką autostradą prawie do samego Krujë. Miasto w przeciwieństwie do poprzednich odwiedzin wydawało się ciche i senne.


No tak, ale baran ze mnie, przecież dzisiaj jest jedno z największych muzułmańskich świąt Kurban Bajram (Święto Ofiarowania)! To pamiątka, znanej także ze Starego Testamentu ofiary Izaaka. W tym dniu wyznawcy Proroka sycą się potrawami z ceremonialnie zabitego barana. I zdaję sobie sprawę, że to mnie powinien spotkać taki los. Jechaliśmy taki szmat drogi, a tu wszystko pozamykane. Zaczynam rozmawiać z napotkanym Albańczykiem, może w okolicy jest jeszcze coś ciekawego do zobaczenia. Kojarzę, że gość poprzednim razem miał pod twierdzą własny stragan. Mam szczęście mój rozmówca jest Bektaszytą, mieszka w pobliżu i postara się załatwić nam wejście do meczetu.


A tak się starałem o spotkanie z bektaszytami. Budowla jest stara, opiekuje się nią niemal dorównujący jej wiekiem pogodny staruszek. Mijamy niewielki ogród ze stareńkim, pokracznie powyginanym drzewem oliwnym i wchodzimy do środka. Są dwa grobowce imamów, stare ściany  pokryte cytatami z Koranu. Bektaszyci zaadoptowali z Prawosławia zwyczaj używania świeczek ofiarnych i tutaj spotykamy taki świecznik stojący w specjalnej niszy. Przewodnicy prowadzą nas jeszcze do pobliskiej sali spotkań, zostajemy poczęstowani cukierkami.

 
Poczęstunek słodyczami to rytuał znany w całym muzułmańskim świecie. W tym wypadku skromny i przyjacielski gest. Rozmawiamy o religii. Bektaszyci przez większość Muzułmanów są traktowani jako sekta i nie są uznawani za prawowiernych wyznawców Proroka. Tego typu prądy czerpiące również wzorce z innych religii wykształciły się wśród Szyitów. Ideowo wywodzą się z Sufizmu. W religii najważniejsza jest duchowość, a nie ścisła litera prawa. Bektaszyckie meczety nie maja minaretów, wierni nie są zobowiązani do ścisłego przestrzegania pory modłów.


Do Boga mogą się zwracać z modlitwą przebywając w jakimkolwiek meczecie, czy nawet chrześcijańskiej świątyni- przecież Bóg jest tylko jeden i jest wszędzie. Mogą pić alkohol, zgodnie z literą Koranu można pić wino, nie wolno jednak się nim upijać. Jest jeszcze jedna szczególna cecha tej grupy wyznaniowej- kult obrazów. Izba jest udekorowana obrazami imamów, począwszy od Alego, kuzyna Proroka po obecnego imama rezydującego w Tiranie. Zawieszki z tego typu przedstawieniami zdobią też mieszkania i samochody wyznawców, są noszone na piersiach jak chrześcijańskie medaliki czy krzyżyki.


Po skończeniu zwiedzania opiekun meczetu każdemu z nas wręcza białą, pachnącą różę. To jeszcze nie koniec atrakcji, idziemy na kolację do pobliskiej restauracji a potem przewodnik zabiera nas jeszcze do groty Sari Salltik. To święte miejsce dla wyznawców, miejsce pielgrzymek. Wyjeżdżamy samochodem na wierzchołek wzniesienia górującego nad miastem. Na stoisku z dewocjonaliami kupuję zapas ofiarnych świec. Jeżeli świecę zapalimy w tym miejscu możemy oczekiwać, że nasze życzenie się spełni. Żeby wejść do środka trzeba odczekać w kolejce. W tak odświętnym dniu jest wielu chętnych, niektórzy musieli przyjechać z daleka.


Obok są położone groby imamów, również będące miejscem kultu. Można zaczerpnąć wody z pobliskiego źródełka i wielu odwiedzających to czyni. Przy wejściu wisi świeżo zakrwawiona barania skóra. Przeprowadzony w takim miejscu rytuał ma szczególną wagę. Wyruszamy w drogę powrotną, późnym wieczorem uzupełniamy w Kukës nasze zapasy. W sklepie są specjalne świąteczne obniżki cen. Kupujemy wina, sery, oliwę i marmoladę z fig. Znowu nasza gastronomia w Radomirë pracuje na nocną zmianę! Wtorek rano- bure kłęby nadal opatulają szczyty. To znak, że szczęścia musimy szukać gdzie indziej. Obieramy kurs na Prizren.


Znowu musimy pokonywać zawijasy pisane asfaltem do Kukes. Dobrze, że jest ten asfalt, dość szybko docieramy do granicy mimo postoju dla uspokojenia naszych błędników. Prizren leży w Republice Kosova. Na przejściu granicznym trochę się pozmieniało od czasu mojego ostatniego pobytu w czerwcu. Władze (kosowskie) wprowadziły własną wersję zielonej karty. Nieważne, że wjeżdżamy na kilka godzin, płacę 50 dolców za dwutygodniowe ubezpieczenie samochodu. Dwugłowy cesarski orzeł, który jest symbolem wielu państw regionu, to pamiątka po jednej z najlepiej rozwiniętych biurokracji świata- Bizancjum. Z czegoś te machiny muszą się utrzymywać.

Jak zwykle wszyscy są zachwyceni zabytkowym miastem. Snujemy się po malowniczych uliczkach. Ja mam zlecenie na zakup paru drobiazgów, więc zaliczamy wszystkie sklepy z pamiątkami. Wśród piętrzących się stosów tureckiej tandety podpytuję sprzedawców o serbskich współmieszkańców miasta. Podobno tacy istnieją, podobno jest ich dużo, ale jakoś nikt ich nie umie zlokalizować. Rozmowy jakoś dziwnie się urywają. Ciasnymi chodnikami wspinamy się w stronę górującego na horyzoncie zamku Nemaniczów. On też się nie oparł tureckiej ekspansji. Cel rodzinnych spacerów i wypadów młodzieży. Po drodze mijamy ruiny średniowiecznej, serbskiej bazyliki.


Mury są otoczone zasiekami, kolczastą dekorację ma też furta. Wślizgujemy się do środka, oprowadza nas kilkunastoletni chłopak. Pytam go czy jest Muzułmaninem, odpowiada- tak. Mieszka w pobliżu, ma skupioną, poważną twarz. Nie prosi o jakikolwiek datek. Po naszym wyjściu starannie zamyka furtkę. W pobliżu widać kilka zrujnowanych domów. To serbskie? Pytam. Nie, to nasze pada odpowiedź. Dlaczego są takie zniszczone? Chłopak wzrusza ramionami.


Wśród murów twierdzy trwają prace renowacyjne z właściwą dla Bałkanów nieśpiesznością. Dzisiaj jest święto, poza tym kiepska pogoda, zaczyna padać. Pracowników nie widać, zwiedzających też niewielu. Robimy parę fot i ruszamy w dół. Odwiedzamy meczet. To miejsce tętni .życiem. Pytam kilku wiernych, którzy właśnie skończyli się modlić. Skąd jesteście- z Prisztiny. Goście ze stolicy są zachwyceni świątynią. Zresztą my też. Dla równowagi religijnej zmierzamy w stronę prawosławnej cerkwi. Drogę zastawia nam policjant, zresztą jego posterunek jest w obrębie świątynnych murów. Możemy obejść budynek dokoła, w dzień można zajrzeć do środka, teraz jest już za późno.


Trochę wyżej jest położona katolicka katedra, już po niedawno zakończonym remoncie. Część Albańczyków to Katolicy. W Prizrenie jest siedziba biskupa. Szkoda, że do komitywy nie dopuszczono Prawosławnych. Teraz to już leje jak cholera. Chronimy się w restauracji, To ogromny kombinat, ale ze sprawną i miłą obsługą i smaczną kuchnią. Porcje tez są zacne, nie jesteśmy w stanie wszystkiego zjeść. Całkiem sporo zostaje na zaś. Potem się okazało, że cudownie rozmnożonymi resztkami zajadaliśmy się jeszcze dwa dni. Żeby się nie powtarzać nie będę pisał o jakiej porze wróciliśmy na nocleg. Czwartek, nie pada, jest słońce, ale szczyty pobielone.


W końcu to ponad 2500 metrów. Zrealizujemy plan B. Zamiast znakować szlak gdzieś tam wysoko, postaramy się zaznaczyć zjazd z szosy Peshkopi- Kukës na Radomirë. Może to komuś w przyszłości pomoże zorientować się w terenie. Dzisiaj naprawdę jest ładna pogoda. Wysiadamy z samochodu na skraju wsi. Najpierw wszyscy ładujemy się do miejscowego sklepu typu- mydło i powidło. Bystre oczy naszych służb medycznych wyłapują gdzieś w kącie wielki karton jakiegoś mocnego antybiotyku. Nie jest drogi, można kupić ile się chce. Heniek jedzie samochodem do drogi głównej, my spacerem wędrujemy za nim.


Żegnamy się z Radomirë, robimy sobie ostatnie zdjęcia. Zjazd do wsi jest ograniczony solidnym murem oporowym, to dobre miejsce na drogowskaz. Mamy przygotowane szablony i teraz każdy się chce pobawić pędzlem i farbą. Naszą prace podziwia chłopiec, sądząc po tornistrze wracający ze szkoły. Dziewczyny słodyczami przełamują nieufność. Mały pozwala nam pooglądać swoje zeszyty i podręczniki. Po chwili znika w zabudowaniach po drugiej stronie ulicy i wraca z nowymi kajetami i jakimś kolegą. Czas kończyć ten edukacyjny audyt. Jeszcze pamiątkowa fotografia i ładujemy się do auta.


Peshkopi po sezonie wydaje się jeszcze bardziej senna. Załatwiamy nocleg w hotelu i wysyłamy esemesowe wici do naszych przyjaciół. Najprędzej melduje się Denis. Wykorzystuję jego rosnąca pozycję w lokalnej społeczności, wszak jego partia wygrała ostatnie wybory. Załatw mi, proszę wejście do tutejszego muzeum. Jest wiecznie zamknięte. Nadszedł czas cudów, Denis mówi- może jutro uda się coś załatwić. Ruszamy sami na spacer po mieście. Najbardziej podoba nam się sklep z artykułami, hm, powiedzmy do produkcji rolnej.


Podziwiamy przepiękne, wykonane z miedzi instalacje do destylacji alkoholu. Okazuje się, że możemy tez spróbować produktu tejże destylacji. Zakupujemy pewną ilość do dalszych testów. Czy w okolicy pojawiają się wilcze watahy? Chyba tak, skoro sprzedawca prezentuje nam kolczaste obroże zabezpieczające psy pasterskie przed napastnikiem- kuzynem. Ten produkt, oprócz wszelkiej wielkości dzwonków i dzwoneczków okazuje się pamiątkarskim hitem. Kilka stalowych ustrojstw niknie w naszych plecakach. Tylko Mariusz kupuje wersję soft, ze stalowymi igłami na parcianym pasku- delikatny jakiś! Może to wpływ tych dziwnych owoców.


Zwiedzamy stary meczet. Sympatyczny przewodnik odpowiada na nasze pytania, prowadzi nas po trzeszczących, wąskich schodach do części dla kobiet. Z wysokości balkonu podziwiamy skromne, wykończone drewnem wnętrze, potem wędrując najstarszymi zaułkami miasta docieramy do nowego meczetu ozdobionego dwoma minaretami. Ta budowla już nie robi na nas takiego wrażenia. Gdy wracamy ze spaceru nasi opiekunowie już na nas czekają.  Elvis jest przygotowany na spotkanie, trzyma pod pachą szachownicę. Tym razem mu się nie wywiniemy! Właściwie mieliśmy w planie posiłek, ale lepiej zobaczyć coś ciekawego.


Proponują nam wyjazd do Bellovë- pobliskiej, malowniczej wioski położonej u stóp równie malowniczej, gipsowej góry. Ładujemy się do samochodu i wyjeżdżamy z miasta. Jedziemy wzdłuż strumienia, będącego ze względu na dużą zawartość związków siarki, miejscem zdrowotnych kąpieli dla okolicznych mieszkańców. Faktycznie w powietrzu unosi się diabelski zapach zepsutych jajek, taki sam smak ma woda. Parkujemy u podnóża białego wzniesienia. Znowu jest jakiś szczyt do zdobycia. Ruszamy stromą kozią percią w górę. Z Albańczyków jedynie Elvis próbuje dorównać nam kroku. Jednak po kilkunastu metrach zawraca. Miejscowi będą w takim razie tworzyć grupę wsparcia na dole. Posuwając się wzdłuż grzbietu mijamy olbrzymie zapadlisko krasowe.

 

Potem Denis powie, że dziura została zasypana przez miejscowych, bo za często wpadały do niej owce. W czerwonych promieniach zachodzącego słońca robimy sobie zdjęcia na szczycie. Jola z Magdą mądrze zawracają i schodzą scieżką, która co dopiero pięliśmy się w górę. Ja mam bardziej szalony pomysł, będziemy trawersować górę, zejdziemy drugą stroną. Przecież to tylko pryzma gipsu! Szybko się ściemnia, prowadząca nas ścieżka robi się coraz bardziej powietrzna. Trzeba się przytrzymywać różnych krzewinek lub obsypującego się alabastru. Oświetlając sobie drogę za pomocą telefonów komórkowych docieramy do podnóża wzniesienia. Teraz dopiero zaczyna się horror. Przedzieramy się przez jakiś kłujący gąszcz, potem nie jest lepiej, wychodzimy na uprawne pola, czy raczej ścierniska.


Azymut obieramy prawidłowy, tym bardziej, że Heniek włączył światła. Ale co z tego, skoro tutaj miedze rozdzielające poszczególne uprawy są zajęte przez jeżynowe zarośla. Czasami sąsiednie pole jest położone metr lub niżej. Na jednej z takich przepraw ląduję w śmiesznej pozycji z głową w dół, jeszcze jakaś liana trzyma mnie za nogę. Gubię wtedy aparat fotograficzny sprytnie schowany w nie zapiętej kieszeni. Mam dużo szczęścia, gdy po kilkudziesięciu metrach zorientowałem się, że mi go brak, wracam i jakimś cudem znajduję go w plątaninie kolczastych gałęzi. W końcu docieramy do samochodu i zajmujemy w nim miejsca. Pora wrócić do cywilizacji. Nasi gospodarze chcą nam pokazać najbardziej trendy lokal w mieście.


W zasadzie poza miastem, bo jesteśmy na jego rogatkach. Mieści się tutaj rodzinny biznes. Jest hotel z basenem, oczywiście musimy zobaczyć pustą o tej porze roku błękitną nieckę i niedobitki plażowych parasoli. Po sąsiedzku jest sklep sprzedający różne warzywne i owocowe przetwory, manufaktura produkująca makaron, a także wystawka z lokalnym rękodziełem. To oczywiście jest już zamknięte. My wchodzimy do restauracji, czy raczej baru, bo okazuje się, że możemy zamówić tylko napoje. Rozsiadamy się w obszernym wnętrzu. Jest ponure jak czasy Envera Hodży. Niby kamienna jaskinia pełna wypchanych okazji fauny.


Wyleniały niedźwiedź, równie zakurzone jak on wilk i lis oraz cała drobnica- kuny, jakieś łasice. Ptaki drapieżne szykujące się do nigdy nie mającego nastąpić lotu. Podobno Albańczycy lubią takie wnętrza, albo może im się wydaje, że powinni lubić. Elvis zastygł z Agatą w szachowym zwarciu. Ja z Denisem omawiam plany na następne dni, a reszta grupy testuje kartę napoi. Okazuje się, że mój rozmówca całkiem niedawno opublikował artykuł opiewający turystyczne walory okoli miast Korҫë leżącego niedaleko greckiej granicy. Faktycznie z komputerowej prezentacji wynika, że są tam same atrakcje: liczne zabytki z czasów rzymskich, bizantyjskich i otomańskich, malownicze góry i muzeum ikon mające podobno największe zbiory w Europie. O.K. jedziemy tam jutro zamknąć naszą albańską przygodę.


Przedtem, na pożegnanie będzie jakaś atrakcja- Denis uśmiecha się tajemniczo. Jak zwykle dzień kończy się bardzo późno. Dobrze, że wcześniej już zagospodarowaliśmy się w pokojach. Teraz trzeba zorganizować kolację. Gotujemy ją na balkonie. W ciemną noc ulatują bałkańskie smaki. Szkoda, że jutro mamy stąd wyjechać. Rano nie musimy się spieszyć, do naszego celu podróży planujemy dotrzeć jadąc przez Macedonię. Według naszych informatorów w ten sposób powinniśmy po dwóch godzinach być na miejscu. Jednak na Bałkanach obowiązuje myślenie magiczne, zakładam, że podróż zabierze nam cztery godziny jak nic, potem się okaże, że miałem rację. O dziewiątej rano spotykamy się z Denisem i wtedy wyjaśnia się jaką niespodziankę dla nas przygotował.


Idziemy do muzeum! Instytucja mieści się w budynku starego kina położonym dokładnie naprzeciwko naszego hotelu. Bloczek z biletami, które kupujemy tez pamięta czasy kiedy królowała tu piąta muza. Otrzymujemy bilety wstępu do kina czasów gdy celuloidowe taśmy często płonęły. Przypomina się film Giuseppe Tornatore- Cinema Paradiso. Piękny obraz. Muzeum jest trochę zapyziałe ale zbiory interesujące. Na początku trochę patriotycznych obrazków, ale potem ekspozycja robi się coraz ciekawsza. Są regionalne stroje, broń, rękodzieło, biżuteria. Zostajemy wpuszczeni do sali, gdzie się konserwuje zbiory. Stosy odzieży leżą na stołach. Wszystko zdaje się czekać na lepsze czasy.


Kiedyś to była sala kinowa, jesteśmy na widowni. Na podwyższeniu gdzie niegdyś mieścił się ekran leżą wielkie gabaryty bez ładu i składu. Metaloplastyka z komunistycznych czasów i jakieś kamienne starożytności. We wszystkich muzeach najważniejsze wydają się fundusze. Po wyjściu z budynku, dla odmiany Denis chce nam pokazać coś żywego. Prowadzi nas do mieszczącego się w zaułku zakładu produkującego tradycyjne filcowe nakrycia głowy i inne wyroby z tego materiału. Właściciel ma ponad 80 lat i z dumą prezentuje nam drewniane formy, na których kształtuje swoje dzieła. Chwali się czapką dla jednego z ministrów. Gość musi mieć łeb, czapeczka ma w obwodzie ponad 70 centymetrów!


Urzeczony rękodziełem i spotkaniem ze starym mistrzem wychodzę zaopatrzony w czapkę i dwie pary pantofli. Pakujemy się do samochodu, czeka nas pokonanie dwóch granic, a Denis chce nam coś jeszcze pokazać. Zatrzymujemy się przy sklepie, który wczoraj oglądaliśmy z zewnątrz. Wychodzimy obładowani słoikami magazynującymi bałkańską jesień, zaopatrujemy się również w płyny. Kolejny przystanek mamy kilka kilometrów dalej w miejscowości Grazhdan. Dzisiaj to dziura, ale w czasach starożytnych było tu jedno z największych urbanistycznych założeń na Bałkanach. Denis zatacza szeroki łuk ręką, o było takie wielkie, pokazuje na zakole rzeki. Wzdłuż jej brzegów biegły miejskie mury. Tu z kolei były grobowce, nasz przewodnik wsadza rękę do dziury w gruncie i wyciąga stamtąd kość.


Nasze służby medyczne potwierdzają- kość udowa mężczyzny. Tylko jak na starożytność bardzo dobrze wygląda. Może to ślad mafijnych porachunków? Znalezisko wędruje z powrotem na swoje pierwotne miejsce. Podobno to był iliryjski gród. Kim byli Ilirowie? Czy byli przodkami Albańczyków? Nic pewnego nie wiadomo na ten temat. Tym razem na poważnie żegnamy się z Denisem. Wróci stopem do domu, a przed nami długa droga. Kierujemy się na macedoński Debar, potem dalej przez Strugę i Ochryd wzdłuż Jeziora Ochrydzkiego i w Pogradec ponownie wjeżdżamy na terytorium Albanii i odbijamy na Korҫë.


Jest ładna, słoneczna pogoda, trudno się oprzeć urokowi szmaragdowych wód tego jednego z najstarszych i najpiękniejszych akwenów Europy. Zatrzymujemy się przy monastyrze świętego Nauma jeszcze na macedońskiej ziemi. Obiekt jest ładnie odrestaurowany, korzystamy z posezonowej pustki i robimy sesję fotograficzną pawiom dostojnie przechodzącym się po świątynnych włościach. Do Korҫë docieramy popołudniem, kręcimy się trochę po centrum. Ponieważ głód daje o sobie znać prowadzę grupę do pizzerii. Lokal został wybrany przypadkiem, ale trafiliśmy na dobre miejsce. Nie mam czasu na szukanie hotelu i tym razem lądujemy w strasznej dziurze, przynajmniej nie musimy płacić dużo za nocleg.


Lepiej zobaczyc cos ciekawego. Zwiedzamy prawosławną bazylikę, a potem ruszamy do Muzeum Ikon. Budynek pierwotnie był kościołem, w czasach Hodży mieścił muzeum religii. Teraz w części został zwrócony wyznawcom, jednak placówka muzealna nadal zajmuje jego większość. Muzeum faktycznie ma najbogatsze zbiory ikon w całej Europie- około 7 tysięcy obrazów. Eksponowanych jest tylko kilkaset, ale są to prawdziwe perełki. Podziwiamy wizerunki pisane rękoma natchnionych mistrzów. Zachwycamy się tajemniczą ikoną przedstawiającą św. Krzysztofa z psią głową- to św. Krzysztof Kynokephalos.


Na zewnątrz jest już ciemno, odwiedzamy leżącą po drodze piekarnię, a potem idziemy na herbatę do baru. W środku znajdujemy znajomy wystrój- jaskiniowe wnętrze pełne wypchanych zwierząt. Mamy ochotę jeszcze się przejść ulicami miasta. Podoba nam się jego pogodny, południowy charakter. Pełno tu restauracji, niemal co trzeci, czwarty dom ma na parterze lokal pełen gości. Wszędzie wiją się pędy winorośli. Trzeba wracać na nocleg, jutro ruszamy na północ. Ekspedycja dobiega końca. Jola, Patrycja, Ania, Magda, Agata, Heniek, Mariusz, Grzegorz i jeszcze ja. To cały nasz zespół. Zobaczyliśmy parę ciekawych rzeczy i chyba cieszyliśmy się własnym towarzystwem. Na pewno w integracji pomogło nam celebrowanie wspólnych posiłków. I to całkiem wykwintnych. Jeszcze w drodze powrotnej zatrzymywaliśmy się na biesiadowanie, w Macedonii przy okazji zakupu wina i będąc już jedną nogą w ojczyźnie, na Słowacji w cieniu jakiegoś gockiego zamczyska. Na wspomnienie łza się kreci w oku, przydałby się toast- GEZUAR !

 
* Tajemnica nazwy ulubionych owoców Mariusza rozwiązana - podaję za Wikipedią;
Nieśplik japoński (Eriobotrya japonica (Thunb.) Lindl.) – gatunek drzew z rodziny różowatych (Rosaceae) rosnący naturalnie w południowo-wschodnich Chinach. W polskiej literaturze określany również nazwami: miszpelnik japoński, groniweł japoński i kosmatka japońska[3]. W handlu czasem znany pod nazwą loquat. W przeszłości utożsamiany z gatunkami z rodzaju Mespilus, szczególnie z Mespilus japonica. W Polsce nie jest uprawiany, sporadycznie można spotkać przetwory z owoców i preparaty lecznicze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz