Cel ten sam, inny termin, tym
razem jesienny, inna grupa, ale znamy się z większością już dość dobrze. Mamy
za sobą sławna wyprawę na Pietrosula w rumuńskich Karpatach. Sławną, bo
kierownika wyjazdu- czyli mnie zawrócili na Węgry rumuńscy pogranicznicy.
Błahostka- nieważny dowód osobisty, do tego złamany na dwie części. Głupi
kawałek plastiku i do tego z ograniczonym terminem ważności do 10 lat. Po dwóch
nieudanych próbach sforsowania kordonu rozstaliśmy się gdzieś na przedmieściach
Debreczyna.
Moje obowiązki wraz z kompletem ściąg, gdzie, co i jak, przejęła
Jola a ja razem z zapłakaną i wściekłą Anką zostaliśmy na trotuarze. W końcu
wylądowaliśmy w Hortobagy, małej miejscowości zagubionej w puszcie i tam
poznawaliśmy ostatnich koczowników, których zaakceptowała Europa. Samochód nas
zgarnął wracając. Szczęść im Boże za to, bo w okolicznych sklepach zabrakło
jogurtu i wina z kolekcjonerskiej edycji w gustownych plastikowych butelkach.
Tym razem mam komplet ważnych dokumentów i dobrze rozpoznaną drogę przed sobą,
jadę do Albanii już trzeci raz w tym roku! Ze starego składu oprócz mnie jadą
Jola z Heńkiem, który jest naszym Pierwszym Mechanikiem, para medyków, Patrycja
i Mariusz oraz Ania K. Dopływ świeżej krwi zapewnili Agata i Grzegorz oraz
Magda, także reprezentująca służby medyczne. Startujemy z parkingu w Żorach.
Dopiero co, wszyscy się poznaliśmy, ze śmiechem zajmujemy miejsca w
samochodzie, ruszam z fantazją i falstart! Nie zamknąłem tylnych drzwi i nasze
bagaże toczą się po placu.
Gdzieś na Słowacji czuję, że czasami pracują tylko
trzy cylindry poczciwego diesla. Z Heńkiem uzgadniamy, że póki co, będziemy to
ignorować. Pokonanie trasy jest dla mnie już rutyną, tradycyjnie robimy postój
w zajeździe koło Suboticy. Potem kierownicę przejmuje Mariusz. O świcie
jesteśmy w Peshkopi. Poza mną pozostali pierwszy raz są w Albanii, prowadzę ich
na byrka do Violci. Kobieta jest zaskoczona moim przybyciem. Na stoliku lądują
kolejne porcje, a ja próbuję się dodzwonić do tutejszych przyjaciół. Nikt nie odpowiada.
Na szczęście Peshkopi jest małym miastem i po chwili na ulicy dostrzegam
Denisa.
Potem dołącza do nas Bledi z nowym kolegą gadającym ciągle o szachach, w
ten sposób poznaliśmy Elvisa, lokalnego mistrza. Dalej wszystko idzie sprawnie.
Denis uzgadnia noclegi w Radomire- świetnie, bo moje rozmowy z właścicielem
hotelu kończą się zawsze na grzecznościowym pozdrowieniu- Salam aleikum! Denis
z wykształcenia jest socjologiem, a socjologia zajmuje się właściwie wszystkim.
Ma na swoim koncie wydane prace z różnych dziedzin. Wykorzystuję perfidnie jego
znajomość lokalnego rolnictwa i wspólnie udajemy się na targ nabyć zapasy
żywności. Kupujemy całą skrzynię warzyw i owoców.
Dziewczyny z radością buszują
na straganach. Przecież jest bałkańska jesień i grzechem byłoby nie skorzystać
z tej barwnej i smakowitej oferty. Nakupiliśmy całą skrzynkę warzyw i owoców.
Nie umiemy rozszyfrować małych szarych owoców, ni to jabłek, ni to gruszek.
Mają trochę cierpki smak. Zaczął gustować w nich Mariusz i tak powstała nowa
botaniczna nazwa- ulubiony owoc Mariusza. Zapasy uzupełniamy o zestaw
tutejszych win. Żegnamy się z naszymi przyjaciółmi i ruszamy w stronę gór. Po
drodze, na postoju Heniek definitywnie likwiduje, co rusz powracającą
niedoskonałość w pracy silnika i blokuje za pomocą drewienka i plastikowej
nakrętki przewód pompowtryskiwacza- złota rączka!
Do Radomirë docieramy dość
wcześnie, oczywiście dla grupy zaskoczeniem jest wysoki standard naszych
noclegów. Postanawiam jako przystawkę zaserwować wędrówkę na najbliższy szczyt.
Niby żadne osiągnięcie, taki spacerek po stromych trawach, jednak widoki
zapierają dech w piersiach. Planujemy jeszcze dojść do stawu ale na przeszkodzie
stają nam dzikie śliwy z przepysznymi owocami oraz wysyp maślaków, które
zmuszeni jesteśmy pakować w płachtę zaimprowizowaną z polarowej bluzy.
Musimy
wracać, przecież nasze zbiory należy przejrzeć i oczyścić. Wychodzi z tego
wielki gar jajecznicy z grzybami, do tego mamy michę pysznej bałkańskiej
sałatki i oczywiście, wino. Następnego dnia, w przeciwieństwie do poprzednich
wyjazdów zdobycie szczytu Korabi zostało zrealizowane bez problemów. Atak
przeprowadziliśmy najkrótszą drogą rozkoszując się wspaniałą pogodą. Wybrana
przez nas pora roku spowodowała, że nie spotkaliśmy dużych stad owiec, po
halach przemieszczały się jakieś beczące niedobitki. Dzięki temu do minimum
zredukowaliśmy ryzyko spotkania z biegającymi samopas pasterskimi psami.
A
owszem, żebyśmy poczuli dopływ adrenaliny grupka kilku zdesperowanych wyjców
przez pewien czas szła naszym śladem, trzymając się na odległość miotanych
przez nas wyzwisk i eksponatów geologicznych. Po sesji zdjęciowej na szczycie
zeszliśmy dłuższą trasą przez Dolinę, zaznajamiając się bliżej z systemem
bunkrów. I tak nam minął cały dzień, bo w gościnne progi dotarliśmy już po
ciemku, a jeszcze trzeba było zrobić kolację. Ale w takim towarzystwie, przy
takich zapasach żywności i w takich okolicznościach przyrody było to prawdziwą
przyjemnością.
Kolejnego dnia, we wtorek okazało się jakie mieliśmy szczęście
decydując się na przyjazd tu, niejako z marszu. Pogoda raczej nie zachęcała do
wędrówki w góry. A mieliśmy takie plany. Chcieliśmy ten wyjazd poświęcić na
uzupełnienie znakowania wytyczonych w poprzednich latach przez nasz klub (Polski
Klub Alpejski) szlaków. Farba nie lubi się trzymać mokrego i zimnego podłoża, a
szczyty były wyraźnie oszronione. Proponuję ten dzień wykorzystać na zwiedzanie
Krujë, może w kolejne dni słońce będzie dla nas łaskawsze? Propozycja została
przyjęta i zaczęliśmy pokonywać serpentyny dzielące nas od Kukës. By stamtąd
sunąć już równiutką autostradą prawie do samego Krujë. Miasto w przeciwieństwie
do poprzednich odwiedzin wydawało się ciche i senne.
No tak, ale baran ze mnie,
przecież dzisiaj jest jedno z największych muzułmańskich świąt Kurban Bajram
(Święto Ofiarowania)! To pamiątka, znanej także ze Starego Testamentu ofiary
Izaaka. W tym dniu wyznawcy Proroka sycą się potrawami z ceremonialnie zabitego
barana. I zdaję sobie sprawę, że to mnie powinien spotkać taki los. Jechaliśmy
taki szmat drogi, a tu wszystko pozamykane. Zaczynam rozmawiać z napotkanym
Albańczykiem, może w okolicy jest jeszcze coś ciekawego do zobaczenia. Kojarzę,
że gość poprzednim razem miał pod twierdzą własny stragan. Mam szczęście mój
rozmówca jest Bektaszytą, mieszka w pobliżu i postara się załatwić nam wejście
do meczetu.
A tak się starałem o spotkanie z bektaszytami. Budowla jest stara,
opiekuje się nią niemal dorównujący jej wiekiem pogodny staruszek. Mijamy
niewielki ogród ze stareńkim, pokracznie powyginanym drzewem oliwnym i
wchodzimy do środka. Są dwa grobowce imamów, stare ściany pokryte cytatami z
Koranu. Bektaszyci zaadoptowali z Prawosławia zwyczaj używania świeczek
ofiarnych i tutaj spotykamy taki świecznik stojący w specjalnej niszy.
Przewodnicy prowadzą nas jeszcze do pobliskiej sali spotkań, zostajemy
poczęstowani cukierkami.
Poczęstunek słodyczami to rytuał znany w całym
muzułmańskim świecie. W tym wypadku skromny i przyjacielski gest. Rozmawiamy o
religii. Bektaszyci przez większość Muzułmanów są traktowani jako sekta i nie
są uznawani za prawowiernych wyznawców Proroka. Tego typu prądy czerpiące
również wzorce z innych religii wykształciły się wśród Szyitów. Ideowo wywodzą się z Sufizmu. W religii najważniejsza jest
duchowość, a nie ścisła litera prawa. Bektaszyckie meczety nie maja minaretów,
wierni nie są zobowiązani do ścisłego przestrzegania pory modłów.
Do Boga mogą
się zwracać z modlitwą przebywając w jakimkolwiek meczecie, czy nawet
chrześcijańskiej świątyni- przecież Bóg jest tylko jeden i jest wszędzie. Mogą
pić alkohol, zgodnie z literą Koranu można pić wino, nie wolno jednak się nim
upijać. Jest jeszcze jedna szczególna cecha tej grupy wyznaniowej- kult
obrazów. Izba jest udekorowana obrazami imamów, począwszy od Alego, kuzyna
Proroka po obecnego imama rezydującego w Tiranie. Zawieszki z tego typu
przedstawieniami zdobią też mieszkania i samochody wyznawców, są noszone na
piersiach jak chrześcijańskie medaliki czy krzyżyki.
Po skończeniu zwiedzania
opiekun meczetu każdemu z nas wręcza białą, pachnącą różę. To jeszcze nie
koniec atrakcji, idziemy na kolację do pobliskiej restauracji a potem przewodnik
zabiera nas jeszcze do groty Sari Salltik. To święte miejsce dla wyznawców,
miejsce pielgrzymek. Wyjeżdżamy samochodem na wierzchołek wzniesienia
górującego nad miastem. Na stoisku z dewocjonaliami kupuję zapas ofiarnych
świec. Jeżeli świecę zapalimy w tym miejscu możemy oczekiwać, że nasze życzenie
się spełni. Żeby wejść do środka trzeba odczekać w kolejce. W tak odświętnym
dniu jest wielu chętnych, niektórzy musieli przyjechać z daleka.
Obok są
położone groby imamów, również będące miejscem kultu. Można zaczerpnąć wody z
pobliskiego źródełka i wielu odwiedzających to czyni. Przy wejściu wisi świeżo
zakrwawiona barania skóra. Przeprowadzony w takim miejscu rytuał ma szczególną
wagę. Wyruszamy w drogę powrotną, późnym wieczorem uzupełniamy w Kukës nasze
zapasy. W sklepie są specjalne świąteczne obniżki cen. Kupujemy wina, sery,
oliwę i marmoladę z fig. Znowu nasza gastronomia w Radomirë pracuje na nocną
zmianę! Wtorek rano- bure kłęby nadal opatulają szczyty. To znak, że szczęścia
musimy szukać gdzie indziej. Obieramy kurs na Prizren.
Znowu musimy pokonywać
zawijasy pisane asfaltem do Kukes. Dobrze, że jest ten asfalt, dość szybko
docieramy do granicy mimo postoju dla uspokojenia naszych błędników. Prizren leży
w Republice Kosova. Na przejściu granicznym trochę się pozmieniało od czasu
mojego ostatniego pobytu w czerwcu. Władze (kosowskie) wprowadziły własną
wersję zielonej karty. Nieważne, że wjeżdżamy na kilka godzin, płacę 50 dolców
za dwutygodniowe ubezpieczenie samochodu. Dwugłowy cesarski orzeł, który jest
symbolem wielu państw regionu, to pamiątka po jednej z najlepiej rozwiniętych
biurokracji świata- Bizancjum. Z czegoś te machiny muszą się utrzymywać.
Jak
zwykle wszyscy są zachwyceni zabytkowym miastem. Snujemy się po malowniczych
uliczkach. Ja mam zlecenie na zakup paru drobiazgów, więc zaliczamy wszystkie
sklepy z pamiątkami. Wśród piętrzących się stosów tureckiej tandety podpytuję
sprzedawców o serbskich współmieszkańców miasta. Podobno tacy istnieją, podobno
jest ich dużo, ale jakoś nikt ich nie umie zlokalizować. Rozmowy jakoś dziwnie
się urywają. Ciasnymi chodnikami wspinamy się w stronę górującego na horyzoncie
zamku Nemaniczów. On też się nie oparł tureckiej ekspansji. Cel rodzinnych
spacerów i wypadów młodzieży. Po drodze mijamy ruiny średniowiecznej, serbskiej
bazyliki.
Mury są otoczone zasiekami, kolczastą dekorację ma też furta.
Wślizgujemy się do środka, oprowadza nas kilkunastoletni chłopak. Pytam go czy
jest Muzułmaninem, odpowiada- tak. Mieszka w pobliżu, ma skupioną, poważną
twarz. Nie prosi o jakikolwiek datek. Po naszym wyjściu starannie zamyka
furtkę. W pobliżu widać kilka zrujnowanych domów. To serbskie? Pytam. Nie, to
nasze pada odpowiedź. Dlaczego są takie zniszczone? Chłopak wzrusza ramionami.
Wśród
murów twierdzy trwają prace renowacyjne z właściwą dla Bałkanów nieśpiesznością.
Dzisiaj jest święto, poza tym kiepska pogoda, zaczyna padać. Pracowników nie
widać, zwiedzających też niewielu. Robimy parę fot i ruszamy w dół. Odwiedzamy meczet.
To miejsce tętni .życiem. Pytam kilku wiernych, którzy właśnie skończyli się
modlić. Skąd jesteście- z Prisztiny. Goście ze stolicy są zachwyceni świątynią.
Zresztą my też. Dla równowagi religijnej zmierzamy w stronę prawosławnej cerkwi.
Drogę zastawia nam policjant, zresztą jego posterunek jest w obrębie
świątynnych murów. Możemy obejść budynek dokoła, w dzień można zajrzeć do
środka, teraz jest już za późno.
Trochę wyżej jest położona katolicka katedra,
już po niedawno zakończonym remoncie. Część Albańczyków to Katolicy. W
Prizrenie jest siedziba biskupa. Szkoda, że do komitywy nie dopuszczono
Prawosławnych. Teraz to już leje jak cholera. Chronimy się w restauracji, To
ogromny kombinat, ale ze sprawną i miłą obsługą i smaczną kuchnią. Porcje tez
są zacne, nie jesteśmy w stanie wszystkiego zjeść. Całkiem sporo zostaje na zaś.
Potem się okazało, że cudownie rozmnożonymi resztkami zajadaliśmy się jeszcze
dwa dni. Żeby się nie powtarzać nie będę pisał o jakiej porze wróciliśmy na
nocleg. Czwartek, nie pada, jest słońce, ale szczyty pobielone.
W końcu to
ponad 2500 metrów. Zrealizujemy plan B. Zamiast znakować szlak gdzieś tam
wysoko, postaramy się zaznaczyć zjazd z szosy Peshkopi- Kukës na Radomirë. Może
to komuś w przyszłości pomoże zorientować się w terenie. Dzisiaj naprawdę jest
ładna pogoda. Wysiadamy z samochodu na skraju wsi. Najpierw wszyscy ładujemy
się do miejscowego sklepu typu- mydło i powidło. Bystre oczy naszych służb
medycznych wyłapują gdzieś w kącie wielki karton jakiegoś mocnego antybiotyku.
Nie jest drogi, można kupić ile się chce. Heniek jedzie samochodem do drogi
głównej, my spacerem wędrujemy za nim.
Żegnamy się z Radomirë, robimy sobie
ostatnie zdjęcia. Zjazd do wsi jest ograniczony solidnym murem oporowym, to
dobre miejsce na drogowskaz. Mamy przygotowane szablony i teraz każdy się chce
pobawić pędzlem i farbą. Naszą prace podziwia chłopiec, sądząc po tornistrze
wracający ze szkoły. Dziewczyny słodyczami przełamują nieufność. Mały pozwala
nam pooglądać swoje zeszyty i podręczniki. Po chwili znika w zabudowaniach po
drugiej stronie ulicy i wraca z nowymi kajetami i jakimś kolegą. Czas kończyć
ten edukacyjny audyt. Jeszcze pamiątkowa fotografia i ładujemy się do auta.
Peshkopi po sezonie wydaje się jeszcze bardziej senna. Załatwiamy nocleg w
hotelu i wysyłamy esemesowe wici do naszych przyjaciół. Najprędzej melduje się
Denis. Wykorzystuję jego rosnąca pozycję w lokalnej społeczności, wszak jego
partia wygrała ostatnie wybory. Załatw mi, proszę wejście do tutejszego muzeum.
Jest wiecznie zamknięte. Nadszedł czas cudów, Denis mówi- może jutro uda się
coś załatwić. Ruszamy sami na spacer po mieście. Najbardziej podoba nam się
sklep z artykułami, hm, powiedzmy do produkcji rolnej.
Podziwiamy przepiękne,
wykonane z miedzi instalacje do destylacji alkoholu. Okazuje się, że możemy tez
spróbować produktu tejże destylacji. Zakupujemy pewną ilość do dalszych testów.
Czy w okolicy pojawiają się wilcze watahy? Chyba tak, skoro sprzedawca
prezentuje nam kolczaste obroże zabezpieczające psy pasterskie przed
napastnikiem- kuzynem. Ten produkt, oprócz wszelkiej wielkości dzwonków i
dzwoneczków okazuje się pamiątkarskim hitem. Kilka stalowych ustrojstw niknie w
naszych plecakach. Tylko Mariusz kupuje wersję soft, ze stalowymi igłami na
parcianym pasku- delikatny jakiś! Może to wpływ tych dziwnych owoców.
Zwiedzamy
stary meczet. Sympatyczny przewodnik odpowiada na nasze pytania, prowadzi nas
po trzeszczących, wąskich schodach do części dla kobiet. Z wysokości balkonu
podziwiamy skromne, wykończone drewnem wnętrze, potem wędrując najstarszymi
zaułkami miasta docieramy do nowego meczetu ozdobionego dwoma minaretami. Ta
budowla już nie robi na nas takiego wrażenia. Gdy wracamy ze spaceru nasi
opiekunowie już na nas czekają. Elvis jest przygotowany na spotkanie,
trzyma pod pachą szachownicę. Tym razem mu się nie wywiniemy! Właściwie
mieliśmy w planie posiłek, ale lepiej zobaczyć coś ciekawego.
Proponują nam
wyjazd do Bellovë- pobliskiej, malowniczej wioski położonej u stóp równie
malowniczej, gipsowej góry. Ładujemy się do samochodu i wyjeżdżamy z miasta.
Jedziemy wzdłuż strumienia, będącego ze względu na dużą zawartość związków
siarki, miejscem zdrowotnych kąpieli dla okolicznych mieszkańców. Faktycznie w
powietrzu unosi się diabelski zapach zepsutych jajek, taki sam smak ma woda.
Parkujemy u podnóża białego wzniesienia. Znowu jest jakiś szczyt do zdobycia.
Ruszamy stromą kozią percią w górę. Z Albańczyków jedynie Elvis próbuje
dorównać nam kroku. Jednak po kilkunastu metrach zawraca. Miejscowi będą w
takim razie tworzyć grupę wsparcia na dole. Posuwając się wzdłuż grzbietu
mijamy olbrzymie zapadlisko krasowe.
Potem Denis powie, że dziura została
zasypana przez miejscowych, bo za często wpadały do niej owce. W czerwonych
promieniach zachodzącego słońca robimy sobie zdjęcia na szczycie. Jola z Magdą
mądrze zawracają i schodzą scieżką, która co dopiero pięliśmy się w górę. Ja
mam bardziej szalony pomysł, będziemy trawersować górę, zejdziemy drugą stroną.
Przecież to tylko pryzma gipsu! Szybko się ściemnia, prowadząca nas ścieżka
robi się coraz bardziej powietrzna. Trzeba się przytrzymywać różnych krzewinek
lub obsypującego się alabastru. Oświetlając sobie drogę za pomocą telefonów
komórkowych docieramy do podnóża wzniesienia. Teraz dopiero zaczyna się horror.
Przedzieramy się przez jakiś kłujący gąszcz, potem nie jest lepiej, wychodzimy
na uprawne pola, czy raczej ścierniska.
Azymut obieramy prawidłowy, tym
bardziej, że Heniek włączył światła. Ale co z tego, skoro tutaj miedze
rozdzielające poszczególne uprawy są zajęte przez jeżynowe zarośla. Czasami
sąsiednie pole jest położone metr lub niżej. Na jednej z takich przepraw
ląduję w śmiesznej pozycji z głową w dół, jeszcze jakaś liana trzyma mnie za
nogę. Gubię wtedy aparat fotograficzny sprytnie schowany w nie zapiętej
kieszeni. Mam dużo szczęścia, gdy po kilkudziesięciu metrach zorientowałem się,
że mi go brak, wracam i jakimś cudem znajduję go w plątaninie kolczastych
gałęzi. W końcu docieramy do samochodu i zajmujemy w nim miejsca. Pora wrócić do
cywilizacji. Nasi gospodarze chcą nam pokazać najbardziej trendy lokal w
mieście.
W zasadzie poza miastem, bo jesteśmy na jego rogatkach. Mieści się
tutaj rodzinny biznes. Jest hotel z basenem, oczywiście musimy zobaczyć pustą o
tej porze roku błękitną nieckę i niedobitki plażowych parasoli. Po sąsiedzku
jest sklep sprzedający różne warzywne i owocowe przetwory, manufaktura
produkująca makaron, a także wystawka z lokalnym rękodziełem. To oczywiście jest
już zamknięte. My wchodzimy do restauracji, czy raczej baru, bo okazuje się, że
możemy zamówić tylko napoje. Rozsiadamy się w obszernym wnętrzu. Jest ponure
jak czasy Envera Hodży. Niby kamienna jaskinia pełna wypchanych okazji fauny.
Wyleniały niedźwiedź, równie zakurzone jak on wilk i lis oraz cała drobnica-
kuny, jakieś łasice. Ptaki drapieżne szykujące się do nigdy nie mającego
nastąpić lotu. Podobno Albańczycy lubią takie wnętrza, albo może im się wydaje,
że powinni lubić. Elvis zastygł z Agatą w szachowym zwarciu. Ja z Denisem
omawiam plany na następne dni, a reszta grupy testuje kartę napoi. Okazuje się,
że mój rozmówca całkiem niedawno opublikował artykuł opiewający turystyczne
walory okoli miast Korҫë leżącego niedaleko greckiej granicy. Faktycznie
z komputerowej prezentacji wynika, że są tam same atrakcje: liczne zabytki z
czasów rzymskich, bizantyjskich i otomańskich, malownicze góry i muzeum ikon
mające podobno największe zbiory w Europie. O.K. jedziemy tam jutro zamknąć
naszą albańską przygodę.
Przedtem, na pożegnanie będzie jakaś atrakcja- Denis uśmiecha
się tajemniczo. Jak zwykle dzień kończy się bardzo późno. Dobrze, że wcześniej
już zagospodarowaliśmy się w pokojach. Teraz trzeba zorganizować kolację.
Gotujemy ją na balkonie. W ciemną noc ulatują bałkańskie smaki. Szkoda, że
jutro mamy stąd wyjechać. Rano nie musimy się spieszyć, do naszego celu podróży
planujemy dotrzeć jadąc przez Macedonię. Według naszych informatorów w ten
sposób powinniśmy po dwóch godzinach być na miejscu. Jednak na Bałkanach
obowiązuje myślenie magiczne, zakładam, że podróż zabierze nam cztery godziny
jak nic, potem się okaże, że miałem rację. O dziewiątej rano spotykamy się z
Denisem i wtedy wyjaśnia się jaką niespodziankę dla nas przygotował.
Idziemy do
muzeum! Instytucja mieści się w budynku starego kina położonym dokładnie
naprzeciwko naszego hotelu. Bloczek z biletami, które kupujemy tez pamięta
czasy kiedy królowała tu piąta muza. Otrzymujemy bilety wstępu do kina czasów
gdy celuloidowe taśmy często płonęły. Przypomina się film Giuseppe Tornatore- Cinema
Paradiso. Piękny obraz. Muzeum jest trochę zapyziałe ale zbiory interesujące.
Na początku trochę patriotycznych obrazków, ale potem ekspozycja robi się coraz
ciekawsza. Są regionalne stroje, broń, rękodzieło, biżuteria. Zostajemy
wpuszczeni do sali, gdzie się konserwuje zbiory. Stosy odzieży leżą na stołach.
Wszystko zdaje się czekać na lepsze czasy.
Kiedyś to była sala kinowa, jesteśmy
na widowni. Na podwyższeniu gdzie niegdyś mieścił się ekran leżą wielkie
gabaryty bez ładu i składu. Metaloplastyka z komunistycznych czasów i jakieś
kamienne starożytności. We wszystkich muzeach najważniejsze wydają się
fundusze. Po wyjściu z budynku, dla odmiany Denis chce nam pokazać coś żywego.
Prowadzi nas do mieszczącego się w zaułku zakładu produkującego tradycyjne
filcowe nakrycia głowy i inne wyroby z tego materiału. Właściciel ma ponad 80
lat i z dumą prezentuje nam drewniane formy, na których kształtuje swoje dzieła.
Chwali się czapką dla jednego z ministrów. Gość musi mieć łeb, czapeczka ma w
obwodzie ponad 70 centymetrów!
Urzeczony rękodziełem i spotkaniem ze starym
mistrzem wychodzę zaopatrzony w czapkę i dwie pary pantofli. Pakujemy się do
samochodu, czeka nas pokonanie dwóch granic, a Denis chce nam coś jeszcze
pokazać. Zatrzymujemy się przy sklepie, który wczoraj oglądaliśmy z zewnątrz.
Wychodzimy obładowani słoikami magazynującymi bałkańską jesień, zaopatrujemy
się również w płyny. Kolejny przystanek mamy kilka kilometrów dalej w
miejscowości Grazhdan. Dzisiaj to dziura, ale w czasach starożytnych było tu
jedno z największych urbanistycznych założeń na Bałkanach. Denis zatacza
szeroki łuk ręką, o było takie wielkie, pokazuje na zakole rzeki. Wzdłuż jej
brzegów biegły miejskie mury. Tu z kolei były grobowce, nasz przewodnik wsadza
rękę do dziury w gruncie i wyciąga stamtąd kość.
Nasze służby medyczne
potwierdzają- kość udowa mężczyzny. Tylko jak na starożytność bardzo dobrze
wygląda. Może to ślad mafijnych porachunków? Znalezisko wędruje z powrotem na
swoje pierwotne miejsce. Podobno to był iliryjski gród. Kim byli Ilirowie? Czy
byli przodkami Albańczyków? Nic pewnego nie wiadomo na ten temat. Tym razem na
poważnie żegnamy się z Denisem. Wróci stopem do domu, a przed nami długa droga.
Kierujemy się na macedoński Debar, potem dalej przez Strugę i Ochryd wzdłuż
Jeziora Ochrydzkiego i w Pogradec ponownie wjeżdżamy na terytorium Albanii i odbijamy
na Korҫë.
Jest ładna, słoneczna pogoda, trudno się
oprzeć urokowi szmaragdowych wód tego jednego z najstarszych i najpiękniejszych
akwenów Europy. Zatrzymujemy się przy monastyrze świętego Nauma jeszcze na
macedońskiej ziemi. Obiekt jest ładnie odrestaurowany, korzystamy z posezonowej
pustki i robimy sesję fotograficzną pawiom dostojnie przechodzącym się po świątynnych
włościach. Do Korҫë docieramy
popołudniem, kręcimy się trochę po centrum. Ponieważ głód daje o sobie znać
prowadzę grupę do pizzerii. Lokal został wybrany przypadkiem, ale trafiliśmy na
dobre miejsce. Nie mam czasu na szukanie hotelu i tym razem lądujemy w
strasznej dziurze, przynajmniej nie musimy płacić dużo za nocleg.
Lepiej
zobaczyc cos ciekawego. Zwiedzamy prawosławną bazylikę, a potem ruszamy do
Muzeum Ikon. Budynek pierwotnie był kościołem, w czasach Hodży mieścił muzeum
religii. Teraz w części został zwrócony wyznawcom, jednak placówka muzealna
nadal zajmuje jego większość. Muzeum faktycznie ma najbogatsze zbiory ikon w
całej Europie- około 7 tysięcy obrazów. Eksponowanych jest tylko kilkaset, ale
są to prawdziwe perełki. Podziwiamy wizerunki pisane rękoma natchnionych
mistrzów. Zachwycamy się tajemniczą ikoną przedstawiającą św. Krzysztofa z psią
głową- to św. Krzysztof Kynokephalos.
Na zewnątrz jest już ciemno, odwiedzamy
leżącą po drodze piekarnię, a potem idziemy na herbatę do baru. W środku
znajdujemy znajomy wystrój- jaskiniowe wnętrze pełne wypchanych zwierząt. Mamy
ochotę jeszcze się przejść ulicami miasta. Podoba nam się jego pogodny,
południowy charakter. Pełno tu restauracji, niemal co trzeci, czwarty dom ma na
parterze lokal pełen gości. Wszędzie wiją się pędy winorośli. Trzeba wracać na
nocleg, jutro ruszamy na północ. Ekspedycja dobiega końca. Jola, Patrycja,
Ania, Magda, Agata, Heniek, Mariusz, Grzegorz i jeszcze ja. To cały nasz
zespół. Zobaczyliśmy parę ciekawych rzeczy i chyba cieszyliśmy się własnym
towarzystwem. Na pewno w integracji pomogło nam celebrowanie wspólnych posiłków.
I to całkiem wykwintnych. Jeszcze w drodze powrotnej zatrzymywaliśmy się na
biesiadowanie, w Macedonii przy okazji zakupu wina i będąc już jedną nogą w
ojczyźnie, na Słowacji w cieniu jakiegoś gockiego zamczyska. Na wspomnienie łza
się kreci w oku, przydałby się toast- GEZUAR !
* Tajemnica nazwy ulubionych owoców Mariusza rozwiązana - podaję za Wikipedią;
Nieśplik japoński (Eriobotrya japonica (Thunb.) Lindl.) – gatunek drzew z rodziny różowatych (Rosaceae) rosnący naturalnie w południowo-wschodnich Chinach. W polskiej literaturze określany również nazwami: miszpelnik japoński, groniweł japoński i kosmatka japońska[3]. W handlu czasem znany pod nazwą loquat. W przeszłości utożsamiany z gatunkami z rodzaju Mespilus, szczególnie z Mespilus japonica. W Polsce nie jest uprawiany, sporadycznie można spotkać przetwory z owoców i preparaty lecznicze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz