Gdy zadzwonił do mnie Bogusław z
propozycja wypadu na Matterhorn zgodziłem się od razu. Ta góra wygląda jak pazur
jakiejś wojowniczej bestii i pomyślałem, że przynajmniej popatrzę sobie na nią z
bliska. Byłem w tamtych czasach przykładnym pracownikiem korporacji i nie
miałem ambitnych planów poza zwiększaniem słupków sprzedaży. Podczas podróży
dałem z siebie wszystko, zawziąłem się i prowadziłem samochód całą drogę.
Następnego dnia bladym świtem dowiozłem cale towarzystwo na kamping pod miastem.
Tam czekało na nas już parę osób. Wspólnie zaimprowizowaliśmy jakieś obozowe
śniadanie i ruszyliśmy w górę. Dawałem radę jako tako w podejściu do schroniska
Hörnli. Potem braki w kondycji i zmęczenie całonocną drogą wzięły górę i
zaległem w przepięknych, alpejskich okolicznościach przyrody.
Oczywiście grupa
szturmowa podążała dalej z ambitnym planem dotarcia do wierzchołka. W miarę
sprawnie dotarli do kolejnego schroniska sławnego Solvay, od którego zaczynają się
już przysłowiowe schody. Stamtąd mogli podziwiać wspaniałe załamanie pogody
dopóki szczytu całkiem nie skryły chmury. Budynek był pełen optymistów
liczących na łut szczęścia. Bogusław już znał tę górę, więc nie miał złudzeń i
zarządził bezwarunkowy i bezdyskusyjny odwrót.
Ja w tym czasie powoli wracałem
do normy, zadyszka ustąpiła, gdyby nie potworny ból stóp wszystko byłoby prawie
O.K. Dzisiaj gdy oglądam zdjęcia z tamtej wycieczki, nie mogę sobie przypomnieć
cóż to za dziwne obuwie katowało moje kończyny. Jakieś solidne i ciepłe sądząc
po istnieniu wewnętrznych botków. Pewnie zorganizowane przez Bogusia, bo on to
ma hopla na punkcie ciepłych stópek. Wiem, że już nigdy później nie założyłem podwójnych
butów.
Alpejskie łąki odurzały zapachem. Turystów było niewielu. Wdałem się w
pogawędkę z nico starszym Nowozelandczykiem. Ujęło mnie w nim to, że zbierał
wszelkie śmieci pozostawione przez naszych poprzedników. Poszedłem w jego ślady
i wypytując go o sytuację na jego dalekich wyspach zapełniałem również swoje
kieszenie różnymi drobiazgami. Kiwi jednak miał znacznie lepsze tempo ode mnie,
więc wkrótce go pożegnałem. Wracałem w doliny. Oj długi był to powrót. A to
sobie popatrzyłem na górę gór, a to zachwyciłem się kwiatem jakimś.
Gdy zszedłem jeszcze niżej przepadłem już całkiem. Nie mogłem się powstrzymać od studiowania regionalnego budownictwa. Szczególnie zafascynowały mnie tutejsze spichlerze posadowione dla ochrony przed gryzoniami na kamiennych płytach. I tak się przemieszczałem od obiektu do obiektu studiując szczegóły. W tym czasie lepsza część załogi też zeszła na dół tak, że spotkaliśmy się przed zabudowaniami Zermatt.
Gdy zszedłem jeszcze niżej przepadłem już całkiem. Nie mogłem się powstrzymać od studiowania regionalnego budownictwa. Szczególnie zafascynowały mnie tutejsze spichlerze posadowione dla ochrony przed gryzoniami na kamiennych płytach. I tak się przemieszczałem od obiektu do obiektu studiując szczegóły. W tym czasie lepsza część załogi też zeszła na dół tak, że spotkaliśmy się przed zabudowaniami Zermatt.
Na bezlitośnie twardym miejskim bruku każdy krok sprawiał niesamowity
ból, więc wlokłem się na samym końcu. Towarzystwo przede mną było zaaferowane
otarciem się o alpejską legendę. Wspominali poprzednie wyjazdy i planowali
dalsze. Nagle z tej grupy odłączył Radek. Poczekał na mnie i zapytał czy
wszystko w porządku.
Doładował sobie dodatkowo na ramię mój plecak. Rozmowa z nim
pozwoliła mi zapomnieć o bólu i jakoś dowlekliśmy się na kamping. Tam okazało
się, że jeden z polskich zespołów miał pecha. Dla młodej warszawianki
Matterhorn okazał się górą życia, ostatnią górą jej życia. Postanowiliśmy nie
nocować w namiotach tylko zaraz wracać do kraju. Tym razem już nie dotykałem
kierownicy.
Z Radkiem spotykałem się jeszcze
wiele razy, w górach albo przy okazji naszych, corocznych festiwali (www.dnilajtowe.pl). Zawsze u niego ceniłem,
tę łatwość wchodzenia w relację z innym człowiekiem i chęć pomocy. Głupio
zginął. Każda śmierć w górach jest głupia i niepotrzebna. Wtedy schodzili w
trójkę z Piku Lenina. Na szczyt wchodzili późno, wszyscy byli w niezbyt dobrej
formie. Ta góra to olbrzymia przestrzeń, przy kiepskiej pogodzie (o którą tam
nietrudno) i zmęczeniu łatwo o dezorientację.
Radek stwierdził, że do obozu
trzeba iść „tędy”, idący za nim partner poszedł „tamtędy”. Nie było żadnej
kłótni, dyskusji, nic. Trzeci z kolegów jak automat poszedł za tym drugim. Ci
mieli szczęście. Obrany przez nich szlak zaprowadził ich do bezpiecznego namiotu
w obozie III. W obozie II zaczęli mieć podejrzenia, że coś jest nie tak. W obozie
I już wiedzieli, że Radek został na górze.
Wysokość powoduje, że nie ma komu
zawrócić i sprawdzić co się dzieje z tym, który maszeruje na końcu. 8 marca
2014 roku w rocznicę 41 urodzin Radka odsłoniliśmy na Symbolicznym Cmentarzu pod Osterwą
poświęconą jego pamięci tablicę.
LEPSZEGO PRZYJACIELA NIE BĘDZIEMY JUŻ MIELI!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz