Trochę niepokoi mnie spora ilość
ludzi na szlaku, ale Kaukaz jest taki ogromny. Droga pnie się wśród hal. Łąki upstrzone
różnobarwnymi kwiatami wydają się być oceanem. Nic dziwnego, że ten widok tak
wiele nacji zachęcał do osiedlenia się w tym miejscu. Gruzja na przestrzeni
wieków stała się ojczyzna wielu ludów. Znajdzie się miejsce też dla nas. Trawy,
trawy a potem coś fantastycznego, zamiast naszej tatrzańskiej kosodrzewiny-
całe zbocza są pokryte krzakami rododendronów. Niestety jesteśmy o parę tygodni
za późno by się zachwycać ich kwiatami. Zieleń ustępuje miejsca skałom, ścieżka
zwęża się i prowadzi coraz bardziej w górę.
Zatrzymujemy się krótki postój przy kapliczce. Stąd widać już lodowiec. Po chwili schodzimy w dół, do strumienia. Jest kilka namiotów. Jesteśmy powyżej tatrzańskich szczytów- dobre miejsce na aklimatyzację. Wyzwaniem okazuje się pokonanie lodowatego potoku. Skaczemy po kamieniach na drugą stronę. Teraz po morenach w górę i w dół.
Przed nami wywalony jęzor lodowca. Wchodzimy na lód. Jest mgła, na szczęście jesteśmy na końskiej ścieżce, czego dowody leżą dość gęsto. Powierzchnia lodu jest poryta szutrem więc maszeruje się wygodnie. Jeszcze musimy pokonać szczelinę brzeżną, kilkadziesiąt metrów w górę i jesteśmy pod schroniskiem. To budynek dawnej postsowieckiej stacji meteorologicznej. Nasza grupa zajmuje prycze w dwóch salach, Piotr i ja zajmujemy podłogę w innym, na razie wolnym pokoju. Mamy jeszcze w składzie dwóch twardzieli- Czarek i Marcin postanawiają spać w namiocie. Razem z Piotrem bierzemy flaszkę żubrówki i idziemy się zameldować do gospodarza schroniska. Rzeczywiście polskich grup musi tu być trochę, bo chatar ujawnia całkiem spore zapasy wody życia made in Poland. Potwierdza to skład namiotowego miasteczka- oceniam, że w ¾ namiotów rozbrzmiewa język polski.
Szwendamy się nieco po gumnie, budynek wzorem potiomkinowskich wiosek ma designerską, kolorową fasadę, reszta jednak znacznie odstaje od alpejskich standardów. Stan toalety upewnia nas, że jesteśmy na terenie dawnego imperium. Jest też polski akcent- na środku obozowiska stoi krzyż na betonowym obelisku. Na cześć Marii i Lecha Kaczyńskich. Odnajduję naszych, wcześniej uzgodnionych przewodników. To Archill i jego ojciec Zurab. Archill studiuje medycynę, z nim rozmawiam po angielsku, z jego rodzicem mogę porozumieć się tylko po rosyjsku. Ale szybko znajdujemy wspólny język- skończył filologię gruzińską a potem jeszcze teologię.
Podczas krótkiej rozmowy dowiaduje się, że to właśnie tu zaczęła się cała historia ludzkości i cywilizacji. Waw!- chciałoby się powiedzieć. Umawiamy się na jutro, na jakiś dłuższy aklimatyzacyjny spacer. Z moim współlokatorem organizujemy sobie skromna kolację i kładziemy się do snu. Jesteśmy na wysokości grubo ponad 3000 m n.p.m. Chyba faktycznie tu był kiedyś biblijny raj, bo zasypiam łatwo i niespostrzeżenie. Jakoś dziwnie mi się dobrze spało, bo następnego dnia budziłem się bardzo niechętnie. Do otworzenia oczu zmusili mnie kolejni lokatorzy wprowadzający się na salę. Tym razem było to dwóch mieszkańców Kijowa.
Właściwie cała nasza grupa nie przejawiała nadmiernego entuzjazmu. Chyba dawało znać o sobie zmęczenie i niedługi czas od wylądowania w Tibilisi do znalezienia się w stacji meteo. To przecież 3653 m n.p.m. Było prawie południe gdy w końcu wybraliśmy się na aklimatyzacyjny spacer. Raptem kilkaset metrów w górę. Kamienna grzęda zaprowadziła nas do małej, metalowej kaplicy. Biała cerkiewka przypominała mi autobusik- ale to takie zawodowe zwichnięcie. Metalowe, nitowane poszycie i charakterystyczne, podłużne szybki osadzone w gumowych uszczelkach. Niebiańską konstrukcję przed odlotem chroniło kilka stalowych odciągów.
Tak, to był krótki spacer. Czułem niedosyt i po powrocie do stacji wyruszyłem na samotna wycieczkę. Postanowiłem na niedalekiej grani znaleźć ślady monastyru. Tym razem szukałem budowli z kamienia. Według opowiadań miały to być ruiny kościoła i ślady domków, w których mieszkali mnisi. Znalazłem mury, połamany kamienny krzyż i kamienną misę. I to wszystko na jakichś 3800 metrów. Surowy, kamienny świat- czy tam częściej można spotkać Boga?
Zatrzymujemy się krótki postój przy kapliczce. Stąd widać już lodowiec. Po chwili schodzimy w dół, do strumienia. Jest kilka namiotów. Jesteśmy powyżej tatrzańskich szczytów- dobre miejsce na aklimatyzację. Wyzwaniem okazuje się pokonanie lodowatego potoku. Skaczemy po kamieniach na drugą stronę. Teraz po morenach w górę i w dół.
Przed nami wywalony jęzor lodowca. Wchodzimy na lód. Jest mgła, na szczęście jesteśmy na końskiej ścieżce, czego dowody leżą dość gęsto. Powierzchnia lodu jest poryta szutrem więc maszeruje się wygodnie. Jeszcze musimy pokonać szczelinę brzeżną, kilkadziesiąt metrów w górę i jesteśmy pod schroniskiem. To budynek dawnej postsowieckiej stacji meteorologicznej. Nasza grupa zajmuje prycze w dwóch salach, Piotr i ja zajmujemy podłogę w innym, na razie wolnym pokoju. Mamy jeszcze w składzie dwóch twardzieli- Czarek i Marcin postanawiają spać w namiocie. Razem z Piotrem bierzemy flaszkę żubrówki i idziemy się zameldować do gospodarza schroniska. Rzeczywiście polskich grup musi tu być trochę, bo chatar ujawnia całkiem spore zapasy wody życia made in Poland. Potwierdza to skład namiotowego miasteczka- oceniam, że w ¾ namiotów rozbrzmiewa język polski.
Szwendamy się nieco po gumnie, budynek wzorem potiomkinowskich wiosek ma designerską, kolorową fasadę, reszta jednak znacznie odstaje od alpejskich standardów. Stan toalety upewnia nas, że jesteśmy na terenie dawnego imperium. Jest też polski akcent- na środku obozowiska stoi krzyż na betonowym obelisku. Na cześć Marii i Lecha Kaczyńskich. Odnajduję naszych, wcześniej uzgodnionych przewodników. To Archill i jego ojciec Zurab. Archill studiuje medycynę, z nim rozmawiam po angielsku, z jego rodzicem mogę porozumieć się tylko po rosyjsku. Ale szybko znajdujemy wspólny język- skończył filologię gruzińską a potem jeszcze teologię.
Podczas krótkiej rozmowy dowiaduje się, że to właśnie tu zaczęła się cała historia ludzkości i cywilizacji. Waw!- chciałoby się powiedzieć. Umawiamy się na jutro, na jakiś dłuższy aklimatyzacyjny spacer. Z moim współlokatorem organizujemy sobie skromna kolację i kładziemy się do snu. Jesteśmy na wysokości grubo ponad 3000 m n.p.m. Chyba faktycznie tu był kiedyś biblijny raj, bo zasypiam łatwo i niespostrzeżenie. Jakoś dziwnie mi się dobrze spało, bo następnego dnia budziłem się bardzo niechętnie. Do otworzenia oczu zmusili mnie kolejni lokatorzy wprowadzający się na salę. Tym razem było to dwóch mieszkańców Kijowa.
Właściwie cała nasza grupa nie przejawiała nadmiernego entuzjazmu. Chyba dawało znać o sobie zmęczenie i niedługi czas od wylądowania w Tibilisi do znalezienia się w stacji meteo. To przecież 3653 m n.p.m. Było prawie południe gdy w końcu wybraliśmy się na aklimatyzacyjny spacer. Raptem kilkaset metrów w górę. Kamienna grzęda zaprowadziła nas do małej, metalowej kaplicy. Biała cerkiewka przypominała mi autobusik- ale to takie zawodowe zwichnięcie. Metalowe, nitowane poszycie i charakterystyczne, podłużne szybki osadzone w gumowych uszczelkach. Niebiańską konstrukcję przed odlotem chroniło kilka stalowych odciągów.
Tak, to był krótki spacer. Czułem niedosyt i po powrocie do stacji wyruszyłem na samotna wycieczkę. Postanowiłem na niedalekiej grani znaleźć ślady monastyru. Tym razem szukałem budowli z kamienia. Według opowiadań miały to być ruiny kościoła i ślady domków, w których mieszkali mnisi. Znalazłem mury, połamany kamienny krzyż i kamienną misę. I to wszystko na jakichś 3800 metrów. Surowy, kamienny świat- czy tam częściej można spotkać Boga?
Ustalamy taktykę na jutro.
Wyjdziemy koło 2 w nocy. Może ja z Moniką trochę wcześniej. Będziemy szli
wolniej i grupa po jakimś czasie nas dojdzie. Plan był świetny, jednak Zycie go
zweryfikowało. O północy żeśmy dzielnie wyruszyli jednak mgła pokrzyżowała
nasze plany. Nie chcieliśmy ryzykować w nieznanym terenie i w końcu zaczęliśmy
się wspinać planowo wszyscy razem. To była długa wędrówka. Dość mocno nakłada
się drogi, bo szczyt zdobywa się od rosyjskiej, czy raczej osetyjskiej,
alańskiej strony.
Te ostatnie jakieś 150- 200 metrów najbardziej daje w kość. Najpierw trzeba uważać przy pokonywaniu szczelin, a potem robi się stromo i miejscami dość powietrznie. Na szczęście pogoda była jak wymarzona. Nieczęsto się tak zdarza na Kaukazie. Ale grupa, która dotarła na szczyt przed nami podziwiała nie zakłóconą niczym panoramę. My z Moniką trochę żeśmy się wlekli i chmury dotarły na wierzchołek nieco przed nami.
Chyba poprzednio takie warunki pogodowe występowały w starożytności. Przecież właśnie na zboczach tej góry cierpiał Prometeusz przykuty łańcuchem. A wszystko było dobrze widoczne i to z daleka. Rosjanie, co prawda tę akcję umiejscawiają na Elbrusie, ale kto by wierzył ruskiej propagandzie. Więc góra zdobyta, całe 5033 m n.p.m. Kazbek (na mojej gruzińskiej mapie Kazbeg) to podobnie jak Elbrus wulkaniczny stożek, objawiający swoja aktywność wyziewami gazów, szczególnie na północnych stokach. W języku gruzińskim góra też się ładnie nazywa- Mkinvartsveri- czyli Lodowy Szczyt. Mamy bardzo dobry czas, co dopiero powiedzieć o tych, którzy osiągnęli szczyt kilka godzin przed nami. Odesłałem kilku z tych ścigantów na dół, do wsi. Mieli trochę problemów z załatwieniem transportu na kwaterę, jednak chyba lepiej wypoczęli te prawie 2000 metrów niżej. Reszta zeszła na dół dopiero następnego dnia w południe.
Tym razem mogliśmy podziwiać zjawiska glacjalne w pełnym słońcu. Podczas zejścia spotkałem trójkę mnichów z monastyru w Kutaisi, którzy wybrali się na wycieczkę podziwiać najpiękniejszy szczyt Gruzji.
Już na dole, czekając na samochody miałem inne miłe spotkanie- poznałem polską parę, która z 4 miesięczną córeczką przyjechała tu volkswagenem aż ze Szkocji!
Gdy wszyscy zjechaliśmy na dół i wpadli w objęcia Ketino na stole czekały gruzińskie pyszności. Zamówiłem jeszcze na jutro marszrutki z Władykaukazu i to by było na tyle. Następny cel to Elbrus- szmat drogi stąd!
Te ostatnie jakieś 150- 200 metrów najbardziej daje w kość. Najpierw trzeba uważać przy pokonywaniu szczelin, a potem robi się stromo i miejscami dość powietrznie. Na szczęście pogoda była jak wymarzona. Nieczęsto się tak zdarza na Kaukazie. Ale grupa, która dotarła na szczyt przed nami podziwiała nie zakłóconą niczym panoramę. My z Moniką trochę żeśmy się wlekli i chmury dotarły na wierzchołek nieco przed nami.
Chyba poprzednio takie warunki pogodowe występowały w starożytności. Przecież właśnie na zboczach tej góry cierpiał Prometeusz przykuty łańcuchem. A wszystko było dobrze widoczne i to z daleka. Rosjanie, co prawda tę akcję umiejscawiają na Elbrusie, ale kto by wierzył ruskiej propagandzie. Więc góra zdobyta, całe 5033 m n.p.m. Kazbek (na mojej gruzińskiej mapie Kazbeg) to podobnie jak Elbrus wulkaniczny stożek, objawiający swoja aktywność wyziewami gazów, szczególnie na północnych stokach. W języku gruzińskim góra też się ładnie nazywa- Mkinvartsveri- czyli Lodowy Szczyt. Mamy bardzo dobry czas, co dopiero powiedzieć o tych, którzy osiągnęli szczyt kilka godzin przed nami. Odesłałem kilku z tych ścigantów na dół, do wsi. Mieli trochę problemów z załatwieniem transportu na kwaterę, jednak chyba lepiej wypoczęli te prawie 2000 metrów niżej. Reszta zeszła na dół dopiero następnego dnia w południe.
Tym razem mogliśmy podziwiać zjawiska glacjalne w pełnym słońcu. Podczas zejścia spotkałem trójkę mnichów z monastyru w Kutaisi, którzy wybrali się na wycieczkę podziwiać najpiękniejszy szczyt Gruzji.
Już na dole, czekając na samochody miałem inne miłe spotkanie- poznałem polską parę, która z 4 miesięczną córeczką przyjechała tu volkswagenem aż ze Szkocji!
Gdy wszyscy zjechaliśmy na dół i wpadli w objęcia Ketino na stole czekały gruzińskie pyszności. Zamówiłem jeszcze na jutro marszrutki z Władykaukazu i to by było na tyle. Następny cel to Elbrus- szmat drogi stąd!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz