Przemierzamy setki metrów w pionie i poziomie i zawsze lądujemy w tym samym miejscu. Może to ma sens, takie zamienianie liniowego wykresu czasu w kołowy. Na pewno ma sens- jak na razie coś, co się zaczyna w kuchni Ketino kończy się dobrze… Bajka trwa. Mamy sporo wolnego czasu i kilka pomysłów jak go spędzić na gruzińskiej ziemi. Co 17 głów to nie jedna. Ale trzeba to jakoś ogarnąć. Były góry, więc jedziemy nad morze. Cóż, bus, który po nas przyjechał nie jest mercedesem. Będzie ciasno, dobrze że Ania i Piotr walczą gdzie indziej. Kwaterę mamy już umówioną w Mekindżauri, z mapy wynika, że to kilka kilometrów od Batumi. Szmat drogi, będziemy jechać niemal przez całą Gruzję, z regionu Mccheta-Mtianetia, praktycznie spod samej granicy z Federacja Rosyjską do Adżarskiej Republiki Autonomicznej.
Wynotowałem sobie wcześniej kilka interesujących miejscówek po drodze, ale mamy pewien kłopot. Złamało się pióro w resorze i to z przodu. Szofer macha ręką na moje uwagi i mówi, że to nic takiego, że powolutku dojedziemy. No i jedziemy powolutku, na szczęście za Tibilisi droga staje się czymś na kształt autostrady i póki co, dajemy radę. Małżeństwo kolejny raz się z nami rozstaje. Beata i Grzegorz mają własną listę preferowanych zabytków i właśnie zaczynają ich indywidualne zaliczanie, za parę dni mają do nas dołączyć. Źle, bo Grzegorz jest obkuty z topografii- dobrze, bo na pokładzie zrobiło się luźniej. Obsługujący kierownicę Gruzin nie jest specjalnym bystrzakiem i przegapiamy kolejny zjazd na jakiś zabytek.
Teraz to już się zawziąłem, koło Kutaisi jest sławny Monastyr Gelati ufundowany przez króla Dawida Budowniczego. Gościa już poznaliśmy na postumencie w najpiękniejszej, gruzińskiej wiosce Sno. Odwiedzenie miejsca jego pochówku spięło by elegancką klamrą nasze dotychczasowe dokonania. Warto poświęcić parę słów temu władcy. Dawid IV objął gruziński tron w wieku 16 lat po abdykacji swojego ojca Jerzego II. Początkowo władał jedynie zachodnią częścią kraju, jego pozostała część łącznie ze stolicą Tibilisi była w rękach Turków Seldżuckich. Dawid sprytnie rozgrywał polityczne gry i swojemu następcy zostawił znacznie powiększone państwo obejmujące swoim obszarem duże części Azerbejdżanu i Armenii, Abchazję, Osetię oraz południową część Dagestanu.
Za jego rządów Gruzja stała się lokalną potęgą. Nie tylko sukcesy polityczne i militarne miał na swoim koncie. W historii jest znany pod przydomkami Budowniczego lub Odnowiciela, znał biegle języki; grecki, arabski i perski. Interesował się nauką, był fundatorem wielu budowli. Za te wszystkie zasługi Kościół Gruziński wyniósł go na ołtarze. No i teraz zmierzamy w kierunku jego najpiękniejszego, architektonicznego dokonania. Klasztor Gelati jak i całe mnóstwo innych gruzińskich budowli znajduje się na liście zabytków UNESCO.
Droga jest kręta, parę razy musimy się upewniać, czy zmierzamy w dobrym kierunku, na szczęście kościelne wieże już widać z daleka. Pewnie musimy mieć coś na sumieniu bo gubimy drogę i lądujemy gdzieś w krzakach. Ochotnicy ruszają dalej per pedes a grupa sybarytów pozostaje pilnować pojazdu. Kluczymy między rozsianymi na stoku gospodarstwami i ogrodami, cały czas pod górę. Wreszcie jesteśmy, wychodzimy na duży parking przed bramą główną kompleksu. Dochodzi tutaj równa, asfaltowa szosa!
Zespół klasztorny jest olbrzymi i piękny. Podziwiam kunsztowną kamieniarkę, skomplikowane ornamenty i elegancję proporcji. Najciekawsze dopiero przed nami, wchodzimy do wnętrza kościoła. W środku trwa nabożeństwo. Misterium duchowe jest równe temu, co możemy podziwiać na ścianach budowli. Świątynia słynie ze wspaniałych fresków. Patyna czasu jedynie dodaje uroku. W takim otoczeniu można odnaleźć to, co zatraciliśmy w zachodnim Chrześcijaństwie- TAJEMNICĘ.
Zapalamy świeczki przed ikoną Bogurodzicy. Jeszcze parę ujęć na zewnątrz i ruszamy na dół, do busa. Okazało się, że reszta załogi wcale się nie nudziła. Jak to bywa, gruzińskim zwyczajem mieszkańcy pobliskiego gospodarstwa wynieśli utrudzonym turystom półmisek owoców i dzban domowego, pysznego wina. Oczywiście dla nas nic nie zostało, ale cóż, myśmy mieli ucztę duchową. Wracamy na główna drogę, 2/3 drogi już za nami. Teren się obniża, trasa jest nadal kręta, prowadząca wzdłuż rzeki. Pojawiają się liczne kramy z wyrobami ceramicznymi. Uwagę zwracają olbrzymie dzbany do przechowywania wina. Naczynie takie zakopuje się w ziemi i przykrywa z wierzchu płaskim kamieniem. To sposób magazynowania charakterystyczny dla całej Gruzji.
Zmienia się roślinność i klimat, mimo wieczoru jest gorąco, jesteśmy w strefie klimatu subtropikalnego. Jedziemy wzdłuż Morza Czarnego, którego widok czasami nam się odsłania po prawej stronie. Przejeżdżamy przez miejscowość Kobuleti rozciągnięta wzdłuż morskiego brzegu. Same ośrodki wypoczynkowe, knajpy i dyskoteki. Mnóstwo samochodów z azerbejdżańskimi tablicami, kramy z pamiątkowym badziewiem, taka jakby Łeba, tylko dziewczyny o orientalnej urodzie. Któryś z pasażerów wyraża swój zachwyt- tutaj musimy przyjechać! Oj, niedoczekanie twoje! Z naszym gospodarzem już od jakiegoś czasu jestem w kontakcie telefonicznym, umawiamy się, że będzie na nas czekał w Mekhindżauri przy głównej drodze, bo dojazd na posesję jest ciut skomplikowany. No i czekał, jeszcze parę minut jazdy i parkujemy przed jednopiętrowym domem mającym swoje najlepsze lata już za sobą.
Gospodarze są sympatyczni, jednak nie przygotowali nic do jedzenia- mea culpa, bo niczego takiego też nie uzgodniłem. Pokoje są OK. Są nawet dwie łazienki. Ja wybieram spanie na balkonie, w moje ślady ida tez Monika i Iza. Bananowce rosną w ogrodzie a ja mam się męczyć w czterech ścianach? Zaczynam ćwiczenia z rosyjskiego z domownikami, a reszta grupy udaje się poszukać czegoś do jedzenia. Goszcząca nas rodzina to przede wszystkim mama gospodarza, która jest lekarzem pediatrą. Pracuje w tutejszym szpitalu, ma normalne dyżury, a potem pomaga synowi w obsłudze wczasowiczów. To ona będzie szefową kuchni i głownie jej zasługą będą wszystkie kulinarne dzieła. Asystować w tym będzie jej synowa, kilkadziesiąt kilogramów temu spikerka lokalnej TV, potem przedszkolanka a obecnie gospodyni domowa mająca na głowie dwójkę latorośli.
No i sam gospodarz- Omar, jak to mówi o sobie- biznesmen. Zajmuje się działalnością, którą można określić, tanio kupić, drogo sprzedać. Coś tam też mówił, że zajmuje się montażem żaluzji. Podczas pobytu za bardzo nie zaobserwowałem, czy ma jakieś poważniejsze zajęcia poza piciem i paleniem, ale portowe miasta mają swoje tajemnice. Jeszcze jest ojciec naszego bohatera, ale starszy pan parę tygodni temu złamał sobie nogę i na razie funkcjonuje jako gipsowa ozdoba kanapy w salonie i głównie pali i ogląda radzieckie filmy wojenne. Gospodarze zajmują parter budynku, z którego wykroili jeszcze kilkuosobowy pokój dla wczasowiczów. Więc nie jesteśmy jedynymi próżniakami na tej miejscówce. My dostaliśmy do dyspozycji całe piętro, chyba z pięć, czy sześć pokoi.
Po pogawędce z obowiązkowym czajem podanym, a jakże, w szklance ruszyłem na poszukiwanie zaginionego plemienia. Droga okazała się prosta i krótka, co okazało się faktem bardzo korzystnym ze względu na tutejsze tradycje produkcji alkoholu. Grupa zajęła tawernę na kamienistym brzegu opodal. Obsługa się mocno uwijała bo pojawiała się obietnica naszych codziennych kolacji w tym miejscu. Kąpiele w ciepłym morzu, piwo, dobre i obfite jedzenie oraz gościnne towarzystwo spowodowało, że rozwiązały się języki, a jeden z uczestników ujawnił niesamowite zdolności lingwistyczne. Niegdysiejsze władze oświatowe naprawdę mogą być dumne z ostatniego rocznika absolwentów liceów ogólnokształcących mających do czynienia z językiem rosyjskim. Krótko mówiąc nauka nie poszła w las, a jeżeli nawet poszła to powróciła i się była objawiła z niesłychana mocą!
Należy podkreślić, że był to nasz pierwszy i ostatni występ w tej, tak przyjaznej scenerii, bo uzgodniłem już posiłki z naszą gospodynią i dzięki bogu! Następnego dnia rozpoczęliśmy zajęcia fakultatywne, podzieliliśmy się na małe, bardziej mobilne grupy i zaczęliśmy penetrować okolicę. Postanowiliśmy wybrać się do Batumi oddalonego o jedyne 6 km. Co to za śmieszny dystans, jeszcze po płaskim! Jednak byliśmy w kraju postsowieckim i droga okazała się absolutnie niedostępna dla pieszych. Tzn. nawierzchnia była w porządku jednak mentalność kierowców jeżdżących po skądinąd wąskiej szosie okazała się barierą nie do pokonania. Musieliśmy zawrócić i pokornie korzystać z komunikacji masowej.
Na szczęście autobusy okazały się w miarę często jeżdżące i niezbyt zatłoczone. Batumi to malownicze miasto, nad miarę jednak rozkopane. Wszędzie coś przebudowują, remontują, wymieniają. Prace są prowadzone z wielkim rozmachem. Stare secesyjne kamienice pamiętające czasy przedrewolucyjnej prosperity sąsiadują z sowiecką wielką płytą i nowymi dokonaniami nawiązującymi do legendarnej Kolchidy. Bo ten skrawek ziemi do dawna, znana ze starożytności Kolchida.
I właśnie mit złotego runa oraz krąg jego bohaterów jest najczęściej eksponowanym motywem w architekturze. Złoto, dużo złota i dookoła ta malowniczy orientalny bałagan. Nad wszystkim górują cytaty, jakby z innej bajki, trochę przywodzące na myśl epicki rozmach budowli Dubaju- podziwiamy konstrukcje z metalu i szkła- hotel Radison w kształcie morskiej fali, ażurową wieżę alfabetu i jakiś bajkowy biurowiec ze złotą karuzelą na fasadzie.
Przepięknie wyglądają stare parterowe domki obrośnięte winem. Gruzini to naród kupców, więc pełno różnych sklepów, uwagę przyciągają warzywniaki ze swoja wspaniałą, barwną ofertą.
Wrażenie na mnie robią policyjne radiowozy- tutaj tę rolę pełni mini w wersji kombi z napędem na cztery koła. Takie cacuszko musi być cholernie drogie. Pewnie był w to zaangażowany jakiś fundusz unijny!
Nigdy nie miałam okazji być w tym miejscu, ale wygląda bardzo obiecująco na wyjazd turystyczny. Ja również jestem zdania, że warto jest mieć za każdym razem dobre ubezpieczenie. Polecam na pewno przeczytanie wpisu https://kioskpolis.pl/sezon-wiosna-lato-2021-jakie-ubezpieczenie-turystyczne-sprawdzi-sie-najlepiej/ gdzie te kwestie dokładnie opisano.
OdpowiedzUsuń