Rześkim porankiem opuszczamy Marrakesz i kierujemy się na
Ilmil. Miejscowość ta pełni rolę bazy wypadowej dla pragnących zaliczyć
najwyższy szczyt Atlasu Wysokiego – Jebel Toubkal mierzący 4167 m n.p.m. Różne
warianty szlaków prowadzących na wierzchołek nie są zbyt trudne, a kota robi
wrażenie. Dlatego jest sporo starających się o zdobycie tego czterotysięcznika.
Często jest to pierwsza góra o tej wysokości dla aspirantów.
Miasteczko się
rozrosło dzięki turystyce, są w nim liczne hotele, hoteliki oraz guest hous’y.
Nie brakuje również sklepików, barów i restauracji. Nie mówiąc o kramach z
pamiątkami. Oczywiście działa biuro przewodnickie, można też wynająć muły oraz
niezbędny sprzęt wspinaczkowy. To wszystko powtarza modele znane z francuskich
Alp. Czyli infrastruktura działa w miarę sprawnie. Mniej więcej godzinę po
przyjeździe nasza skromna karawana licząca 14 uczestników oraz dwa muły
prowadzone przez poganiaczy rusza w drogę.
Klucząc wśród zabudowań po krętych
ścieżkach często ograniczonych z obu stron niewysokimi murkami przeżywam déjà vu. Chyba nie tylko ja – właśnie w tych
plenerach powstawał film „Siedem lat w Tybecie”. Jak się później okaże
takie znane skądinąd widoki będziemy
oglądać znacznie częściej. Moroko, ze względu na stabilną pogodę oraz wspaniałe
słońce jest dobrym tłem dla wielu produkcji filmowych.
Szlak wychodzi z
miasteczka na ogromne żwirowisko ,by potem już piąć się w górę. Takie miejsce to
okazja na mały biznes. W wielu miejscach segreguje się kruszywo i pakuje żwir w
worki. Dalej poniosą je muły. Do skalistych zboczy przymocowane są gospodarstwa
i brzoskwiniowe sady. Doskonale wpasowane w górską przestrzeń zabudowania
będziemy spotykać aż do osady Sidi Chamharouch.
To miejscowość pielgrzymkowa, jej
centralne miejsce zajmuje olbrzymi, owalny głaz, co jakiś czas malowany na
biało. Przylega do niego mauzoleum i niewielki meczet. Wierni nawiedzają te
miejsce licząc na poprawę zdrowia. W Maroku większość obywateli wyznaje Islam w
jego sunnickiej wersji. Jednak kultywowany jest tu swoisty kult świętych zwany
marabutyzmem. Marabut oznacza w języku arabskim duchowego przywódcę, często
uzdrowiciela, ale także grobowiec kryjący jego doczesne szczątki. Przemierzając
marokańskie królestwo, co rusz spotyka się takie budowle.
Niektóre z nich są
już ruinami, inne pokryte świeżym białym tynkiem. Wszystkie są pamiątką po
czasach gdy autorytet religijnych liderów był wyznacznikiem dla lokalnych
społeczności. Okazywana im cześć niejednokrotnie była w niezgodzie z zaleceniami
Koranu. Niektórzy widzą w tym przejaw religijności ludowej.
Znajomość języka
arabskiego – języka, w którym Bóg objawił swoją wolę Mahometowi, również dzisiaj
wśród mieszkańców berberskich wiosek nie jest duża. Zresztą językowi arabskiemu
w wersji marokańskiej daleko do klasycznego arabskiego. Zbyt wiele w nim
naleciałości berberyjskich, hiszpańskich i francuskich. Wiarę w Allacha i jego
Proroka wprowadzili swoimi krzywymi mieczami Arabowie.
Wcześniej mieszkańcy
tych ziem praktykowali różne religie. Wielu z nich było Chrześcijanami lub
wyznawcami religii mojżeszowej. Na pewno w górskich ostępach trwali czciciele
starych kultów o punickim lub zgoła afrykańskim rodowodzie. Narzucony siłą
Islam nikomu nie dał wyboru. Klanowe społeczeństwo aprobowało silne jednostki. Może
kult lokalnych świętych stał się dla miejscowej ludności swoistym wentylem
bezpieczeństwa. Pielgrzymki i święta obchodzone przy mauzoleach cementowały
społeczność i były okazją do spotkań.
Niestety nie mogę podejść w pobliże
białego kamienia. Dla nie muzułmanów zakaz wstępu! A podobno to ten sam Bóg –
Bóg Abrahama zwanego tu Ibrahimem. Jesteśmy już wyżej niż sięgają wierzchołki
Tatr. Wśród zdawałoby się jałowych zboczy przemykają stada długowłosych kóz.
Mijamy ostatnie szałasy gdzie górale oferują świeżo wyciskany pomarańczowy sok.
Właściciel kramu częstuje mnie tradycyjną miętową herbatą. Oprócz napoi
sprzedaje różności dla turystów – wisiorki, minerały, jakąś galanterię. Mówi,
że samemu wykonuje niektóre rzeźby.
Pokazuje mi swój warsztat a w nim prawdziwe
cacko – wiertarkę, która mogłaby być na stanie narzędziowni w czasach faraonów.
Sprzęt działa! Góry nie są bezludne. Całkiem spore grupy turystów przemierzają
szlak i w górę i w dół. Już w pobliżu schroniska wdaję się w rozmowę z dwoma
studentami. Najpierw mylnie kwalifikuję ich jako Pakistańczyków. To dlatego, że
wcześniej spotykam dużą ich grupę przybyłą z Wielkiej Brytanii. Ale moi
rozmówcy są arabskimi Marokańczykami i pochodzą z Marrakeszu. Obaj są
zafascynowani alpinizmem.
Chcieliby zobaczyć europejskie Alpy. Jeden z nich był
już pięć razy na Jebel Toubkal, drugi dopiero dwa. Gdy dowiadują się, że jestem
z Polski pytają, czy znam – Krzyśka. Są takie chwile, że człowiek czuje
przebłysk geniuszu. Wielicki? Pytam. Okazuje się, że tak – byli na jakimś
spotkaniu z Krzysztofem Wielickim w Marrakeszu. Wymieniamy adresy. Może
spotkamy się kiedyś w górach… W końcu dotarliśmy do schroniska.
Schroniska są właściwie
dwa Refuge de Toubkal, którego patronem jest wybitny alpinista i geolog Louis
Neltner – jest ono administrowane przez Club Alpin Franҫais, położone na wysokości 3207 m n.p.m. oraz Refuge de Toubkal les
Mouflons usytuowane nieco niżej. Do tego
drugiego zapraszali mnie świeżo poznani arabscy przyjaciele. My jednak mieliśmy
rezerwację w wyżej położonym budynku. Standardy obiektu zbliżone do alpejskich,
czy tatrzańskich. Wieloosobowe sale z piętrowymi pryczami, półki na bagaż,
wełniany koc i poduszka. Na parterze kuchnia i jadalnie w osobnym pomieszczeniu
półki na buty wspinaczkowe.
Umywalnia, prysznice i toalety w piwnicy. Można też
spać na tarasie. Ale to dopiero po kolacji. W schronisku coraz więcej turystów.
Wszystkie miejsca zajęte. Następnego dnia mamy zajęcia w podgrupach. Najwięksi
podróżnicy z naszego składu, Janusz i Piotr wypatrzyli wczoraj jakiś zaśnieżony
żleb i postanowili wypróbować swoje raki. Najmłodsze uczestniczki wyjazdu,
Marta i Karolina, córki Janusza spędzą ten dzień pod opieką mamy Anny.
Dziewczyny sobie pochodzą turystycznie. Resztę ekipy angażuję w projekt „co
jest za tą górą”.
Planujemy spenetrowanie doliny do samego jej końca. Ruszamy w
górę, jednak po pierwszym stromym progu część zdobywców zawraca do schroniska. Reszta
ambitnie posuwa się w stronę wyraźnego siodła flankowanego z obu stron stromymi
grzbietami. Nie jest trudno, przez dolinę można przejść kilkoma wariantami.
Po
śniegu lub po skałach spiętrzających się w progi. Dnem płynie strumyk przy
którym wybuchają małe oazy zieleni. Na wolnej od śniegu przestrzeni widać
wyraźnie pasterskie ścieżki. Z analizy odczytu wysokościomierzy wychodzi, że
jesteśmy ponad 3700 m n.p.m. Sycimy oczy widokiem doliny po drugiej stronie. Ja
jeszcze podchodzę wyżej jakieś 100 metrów na leżący z boku grzbiet. W nagrodę oglądam
położone w dole szmaragdowe jezioro Ifni i leżącą za nim wioskę.
Wracamy.
Następnego dnia atakujemy główny cel naszego wyjazdu Jebel Toubkal. Zakładamy,
że ma to być piękne przeżycie więc wychodzimy dopiero koło 9. Po wczorajszej
zaprawie droga nie stwarza trudności, pokonujemy ją w przewodnikowym czasie 3
godzin.
Wyszliśmy dość późno więc możemy widoki ze szczytu kontemplować tylko w
swoim towarzystwie. Nieopodal wierzchołka ukazuje nam się suseł, próbujemy go
uchwycić na naszych aparatach fotograficznych. Suseł jak to suseł wykonuje parę
susów i kryje się pomiędzy kamieniami.
Droga powrotna trochę się dłuży, a to
śnieg za stromy albo za mokry, a to kamienie jakoś nie ergonomicznie ułożone. Na
szczęście widać schronisko.
Dobrze się śpi po takiej wycieczce. W nocy
rozpętuje się burza z błyskawicami. Śpiący na tarasie rejterują do sal. Po
śniadaniu rozliczamy nasz pobyt i schodzimy w dół. W Ilmil czeka na nas
wynajęty riad. Stamtąd ruszymy w stronę Sahary.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz