Ciekaw jestem tego dalekiego
kraju. Od dawna chciałem tam pojechać. I w końcu jadę. Polski Klub Alpejski
wydelegował 2 Piotrów do ogarnięcia tego wyjazdu. Jesteśmy sporą grupą, bo jest
nas wszystkiego aż 17 osób. W planie mamy zdobycie 2 kaukaskich szczytów –
Kazbeku leżącego w Gruzji i Elbrusu położonego w Republice Kabardyńsko-
Bałkarskiej, czyli zaliczymy krótki wypad do matuszki (dla nas- Polaków
bardziej macochy) Rosji. Połączenie mamy niezbyt szczęśliwe, bo z długą przerwą
w białoruskim Mińsku. Ale tak jest taniej i w porównaniu z tanimi liniami można
mieć solidny bagaż. W porcie lotniczym w Tibilisi lądujemy głęboką nocą.
Umówiony kierowca busa już czeka. Teraz kilka godzin jazdy do Stepancminda-
małej miejscowości w sercu kaukaskich gór. W literaturze, a i w necie
funkcjonuje druga nazwa pochodząca z
sowieckich czasów- Kazbegi, komuniści w roku 1925 zastapili starą nazwę
nawiązującą do Św. Szczepana i przemianowali osadę na Kazbegi dla uhonorowania urodzonego
tu pisarza. W roku 2006 wrócono do starej nazwy pozostawiając twórcy Aleksandrowi
Kazbegi muzeum.
Zaraz za Tibilisi zatrzymujemy
się przy stacji benzynowej- trzeba uzupełnić zapas fajek, przyda się coś do
picia. Ja kupuję u stojącego opodal handlarza arbuza i melona. Po drodze mijamy
ruiny Mcchety starej stolicy Gruzji. Świta. W końcu docieramy na kwaterę. Ruch
jak w ulu. Sympatyczna gospodyni co chwilę ściska się z kimś, kto właśnie
przyjechał, albo wylewnie się zegna z wyjeżdżającymi. Cała Ketino. Niestety
część z nas musi nocować u jej sąsiadki Nino. Jednak wszyscy będziemy się
stołować u Ketino. I dobrze, bo próbkę tych wyżerek mamy już na stole.
Bakłażany, najbardziej pomidorowe pomidory świata (no, OK., te z Bałkanów też
są super!), różności z warzyw, chaczapuri, chleby szoti i co ino tylko. Za sobą
mamy meczącą podróż, więc większość zaznajamia się z sypialnią.
Dla mnie i dla Ani (Cz.) to
jednak strata czasu- okolica jest taka piękna. Stawiamy sobie ambitny cel, wysoko
nad nami umieszczony kościół Gergeti (Cminda Sameba, co znaczy „Trójcy
Świętej”). To stamtąd startuje się na Kazbek. Nie jest nam jednak dane dotrzeć
tam na własnych drogach. Już za pierwszym zakrętem zatrzymuje się przy nas
wypasiona toyota landcruiser. Sympatyczny kierowca proponuje nam podwiezienie.
Właśnie z żoną i synkiem robią małą przejażdżkę po okolicy. Klasztor jest
piękny, a na pewno pięknie wpasowany wśród niebotycznych szczytów. Na polanie
obok turyści wędrujący na Kazbek lub z niego schodzący wymieniają środki
transportu- marszrutki na konie, czy odwrotnie. Niektórzy w tym miejscu
rozbijają swoje namioty. Klasztor trwa obok, wierni adorują ikony, palą świece,
przez dziedziniec przewalają się wycieczki, z Chin, Izraela, z Armenii.
Gruzińska rodzina, której samochodem tutaj dotarliśmy proponuje nam udział w
dalszej części przejażdżki.
Jedziemy pod przejście graniczne
z Rosją- z Republiką Południowej Osetii. To najpiękniejszy zakątek Gruzji-
takie stwierdzenie będziemy mogli usłyszeć jeszcze wiele razy- ludzie naprawdę
bardzo mocno kochają swoją ojczyznę i są z jej urody bardzo dumni. Zatrzymujemy
się jeszcze przy budowanej w pobliżu cerkwi pod wezwaniem Archanioła Michała.
Nasz kierowca włada językami angielski i rosyjskim. Pracuje dla Siemensa, brał
udział też w jakimś kilkumiesięcznym projekcie realizowanym na terenie Polski.
Ale pracował tak intensywnie, że nie zapamiętał w jakim to było mieście. Cóż,
tak wygląda zwiedzanie świata w korporacjach. Rozstajemy się w Stepancminda, na
pożegnanie dostajemy foldery hotelu w Batumi- nasi nowi znajomi są jego
właścicielami.
W miasteczku spotykamy resztę
naszej grupy, po drzemce zapędzili się tutaj w poszukiwaniu atrakcji. Całe
osiedle to zaledwie parę uliczek, jest sklep, gdzie można wypożyczyć górski
ekwipunek, także muzeum prezentujące regionalne ciekawostki. Biję się w pierś,
nie byłem tam. Transport w góry uzgodniłem już na jutro, dzisiaj do dyspozycji
mamy całe popołudnie. Wynajmuję busa na przejażdżkę po okolicy, trochę się
spóźniam, bo parę osób nieco wcześniej uzgadnia inny samochód. Między
kierowcami dochodzi do burzliwej kłótni o klientów. Tyle się naczytałem o
rodowym honorze mieszkańców Gruzji, że postanawiam utworzyć konwój z dwóch
pojazdów. Trzeba unikać rozlewu krwi!
Jedziemy odwiedzić najpiękniejszą
gruzińską wioskę Sno. Że jest najpiękniejsza tak uważają wszyscy, z którymi
rozmawialiśmy, ale gdy bardziej docisnąć naszych rozmówców to wtedy okazuje
się, że Sno jest takie piękne bo tam jest dom rodzinny Jego
Świątobliwości Wielce Błogosławionego Katolikosa - Patriarchy całej Gruzji,
Arcybiskupa Mcchety i Tbilisi- Eliasza II. Czas zweryfikować opinie.
Wieś jak wieś. Dom Patriarchy zamieniony na dom spotkań. Obejście można
zwiedzać. Oglądam wystawę elementów kamieniarki- ładna czysta robota! Obok
kaplica, tuż przy niej pomnik króla Dawida Budowniczego. To taki jakby
gruziński Kazimierz Wielki. Miał jednak znacznie lepszy P.R., został świętym. W
arcygruzińskiej wsi musi być obronna wieża. Jest taka, dumny świadek dawnych
czasów, teraz wśród gospodarstw z budynkami krytymi falistą blachą i
drewnianych wygódek, samochodowych złomów. Po trawniku szwendają się samopas
dwie świnie, łaciate, utytłane w błocie, wcale nie grube i chyba szczęśliwe.
Miejscówka wieprzkom się podoba, póki co.
Podpytuję kierowcę o inne
okoliczne atrakcje i po chwili jedziemy zobaczyć inną najpiękniejszą gruzińską
wioskę. Miejscówka faktycznie magiczna, zielone hale, skały, rwący potok. Domki
przyczepione do zboczy. Ładnie. Nasze myśli jednak błądzą wokół jutrzejszego
celu- wracamy na kwaterę. Nasza gospodyni Ketino zaangażowała do pomocy
sąsiadki. Kobiety uwijają się i na stoły wjeżdżają coraz to nowe porcje. Wśród
dań pojawiają się sławne pierogi- Chinkali. Co prawda w ilości po jednej sztuce
na głowę, ale i tak niektórzy są zmuszeni odmówić. Nasze żołądki nie są nawykłe
do takich ilości jedzenia. Następnego dnia rano umówione samochody wywożą nas
pod klasztor, tam ładujemy nasze plecaki na konie i ruszamy pieszo do stacji
meteo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz