czwartek, 28 listopada 2013

Albania po raz drugi (wyjazd czerwcowy)



Jest 2 czerwca 2013roku, siedzimy sobie w czwórkę w okolicach poznańskiego rynku. Ania, Iza, Łukasz i ja wspominamy nasze albańskie peregrynacje. Kilka dni temu dostaliśmy od Kasi, przekazane na telefon, jej zdjęcie z Bledim zrobione gdzieś w Kosowie. Serce nie sługa…

Parę dni później okazało się, że Kasia szuka towarzystwa na kolejną podróż za głosem serca.

Do kompletu zgłosił się Jacek, z którym byłem w Tanzanii, a ja namówiłem jeszcze znanego mi z Tatr Piotra, z którym planowaliśmy niedoszłą wyprawę na Bałkany rok wcześniej.
 
 

Jest 15 czerwca 2013 r., droga mija niepostrzeżenie. Minęła godzina 16, właśnie opuściliśmy Bratysławę. Cały czas prowadzi Kasia, Jacek z Piotrem przysypiają na tylnym siedzeniu, a ja gapię się na uroki Słowacji. Krajobraz się spłaszczył. Pogoda niezmiennie dobra. Wjeżdżamy na Węgry, do Budapesztu mamy ponad 170 kilometrów. Kaśka niecałe 7 godzin temu wyjechała z Łodzi- niezłe tempo! Termometr pokazuje, że na zewnątrz jest +30˚C, klimatyzacja musi się nieźle starać. Na puszcie wyrosły całe zagony wiatrowych elektrowni. Dzień jest jednak bezwietrzny i zaledwie kilka maszyn leniwie porusza śmigłami.
 
 

Łatwość podróżowania zabija wrażliwość. Pochłaniamy tępo widoki, tak jak telewizyjne reklamy. Piękno świata nie posiada już oczyszczającej mocy.

W rejonie miasta Tatabánya wypiętrza się wał wapiennych wzgórz. Miejsce wydaje się być idealnym do uprawy winorośli. Podobne krajobrazy można spotkać w Austrii, Szwajcarii czy Francji. Wino zdaje się najlepiej smakować w miejscu swojego urodzenia - przypominam sobie wieczory pod Chamonix.

Węgry po II wojnie światowej straciły dużą część swojego terytorium. Musiały na rzecz Rumunii pożegnać się z Siedmiogrodem - ziemią swojego dzieciństwa. Myślę o tych wszystkich przegranych mitach środkowej Europy- Siedmiogród, nasze Kresy, Kosovo, Sudety, Łemkowyna. Same mityczne krainy zaludnione duchami. Zamyślam się i nieomal przegapiam zjazd na Szeged. Kaśka w ostatniej chwili kontruje tnąc ciągłą linię. Na liczniku samochodu już tysiąc dwieście parę kilometrów nakręcone od Łodzi. Drugi raz tankujemy paliwo. Piotrek nie wytrzymuje i funduje sobie loda na patyku. Obnosi się z tym swoim szczęściem. Jacek w ten sam sposób uszczęśliwia siebie i pozostałych podróżników. Jest godzina 19, nadal gorąco. Wcinamy lody i gapimy się przed siebie. Parkingiem zawładnęło kilka tureckich rodzin, smagłe dzieciaki i otyłe kobiety w chustach. Jesteśmy na szlaku z Niemiec do Anatolii.
 
 

19.39 - wjeżdżamy do Serbii. Tym razem spora kolejka. Zaczęły się wakacje. Całe kilkanaście minut czekania. Paszporty w porządku. Znudzony celnik machnął ręką. Możemy jechać.

23.40- mijamy Nisz. Na drogowskazach pojawiają się kierunki: Skopje i Thesaloniki. Oznacza to, że wędruję w odwrotną stronę niż bracia sołuńscy. Wszak należę do parafii pod wezwaniem świętych Cyryla i Metodego w Knurowie. Tradycja ludowa przypisuje im misjonarską wizytę w pobliskim Bujakowie. Swoją drogą, ciekawa jest wiara w ich bytność na Śląsku. Wszak byli przedstawicielami obrządku bizantyjskiego. Tysiąc lat temu języki słowiańskie nie były jeszcze tak mocno zróżnicowane jak dzisiaj i nasi antenaci mieli szansę usłyszeć dobrą nowinę w zrozumiałym narzeczu.

01.45- dojeżdżamy do granicy serbsko-macedońskiej.

O 2.26 jesteśmy w Macedonii. Tradycyjnie zatrzymujemy się na stacji koncernu Lukoil przed Skopje. Wzbogacam nasze zbiory o 100 macedońskich pieśni ludowych na mp3.

05.22 - na minarecie meczetu w Debar termometr wskazuje +15˚C.

06.08 - granica macedońska, wcześniej trochę pobłądziliśmy.

06.12 - granica albańska, uff!
 

W Peshkopi zaparkowaliśmy naprzeciwko banku. Okazało się, że Violcia, mimo wczesnej pory, już otworzyła bar. Była bardzo zaskoczona moim pojawieniem się, przedstawiłem jej swoich kolegów. Kasia w tym czasie umawiała się z Bledim. Po chwili dołączyła do nas i przekazała sympatycznej właścicielce lokalu paczkę od Kariny. Dziewczyny bardzo sobie przypadły do gustu podczas naszej wcześniejszej bytności w Peshkopi. Kasia i Jacek postanowili się zdrzemnąć w hotelu, w końcu oboje prowadzili. Ja z Piotrkiem ruszyłem w miasto. Jak zwykle wylądowałem w sklepie z artykułami do produkcji rolnej. W końcu kupiłem malutkie janczary do końskiego zaprzęgu, polowałem na nie bezskutecznie podczas wcześniejszego pobytu. 30 sztuk za 1000 leków. Podobały mi się psie obroże zabezpieczające przed atakiem wilków, takie z wielgachnymi kolcami. Zerknąłem też na tradycyjną dziecięcą kołyskę, ale może jeszcze mam czas na taki zakup…


 
Wracając, odkryliśmy malownicze zaułki w okolicy starego meczetu, a potem wędrując wąskimi uliczkami, natknęliśmy się na salę bilardową. Piotr nie umiał się powstrzymać i miejscowi mistrzowie ponieśli sromotną klęskę. Rozstaliśmy się jednak sympatycznie i wróciliśmy do naszej bazy wypadowej czyli baru pani Violci (dobrze znanej np. w Poznaniu). Okazało się, że Jacek jeszcze śpi, a Kasia jest na kawie z kolegą Blediego Denisem. Denis był niegdyś wykładowcą uniwersyteckim, ale jako aktywny członek Partii Socjalistycznej stracił tę pracę, gdy do władzy dorwała się Partia Demokratyczna (dawni komuniści). Skąd my to znamy?

 

Mieliśmy problem, bo Bledi nagle poczuł się źle i miał wysoką temperaturę.

Na domiar złego ma trudności z uzyskaniem urlopu na naszą górską wycieczkę. Gdy w końcu dotarł do naszego stolika, zasugerowałem mu, żeby załatwił sobie zwolnienie lekarskie. Wpisując się w antyczne klimaty odegrałem rolę Kasandry, ale to miało się okazać trochę później. Niepewność jutra nie dawała jednak odpowiedzi, co robić z tak pięknym dniem. Ktoś zaproponował wyjazd nad wodę, rozpatrywaliśmy nawet zrobienie tury nad Adriatyk, w końcu Bledi zaproponował niedalekie, rzeczne kąpielisko.

 

Pobraliśmy pływackie utensylia i ruszyliśmy do wód. Mieliśmy przyjemność poznać najdłuższą z albańskich rzek- Drin. Rzeka wypływa jako wąska struga z jeziora Ochrydzkiego, łącznie z macedońskim odcinkiem ma 177 km, z czego w samej Albanii pokonuje 121 km. Jest rzeką wybitnie górską, co potwierdza fakt, że z elektrowni leżących na terenie jej zlewiska pochodzi 90% energii elektrycznej pozyskiwanej w Albanii.

Z początku zanosiło się na popisy pływackie, rzeka była jednak mimo swej chyżości mętna, wędrowały nią mniejsze i większe kawałki drzew pozbierane gdzieś w górach. Jednak najbardziej do zanurzenia w niej zniechęcił nas personel nadrzecznej restauracji wrzucający tam wszelkie odpady. Pozostało nam jedynie oglądanie popisów dzieciarni skaczącej z mostowych filarów i delektowanie się zimnym piwem z zielonych butelek.

Wewnątrz lokalu trwało spotkanie, pewnie związane z mającymi się odbyć za tydzień wyborami do parlamentu. Oczywiście uczestnikami byli sami mężczyźni, podawano alkohol: piwo a nawet rakiję. Posiedzieliśmy tam trochę i w końcu ruszyliśmy do Radomire. Hadżi był zaskoczony naszym widokiem, przecież byłem tam zaledwie miesiąc wcześniej, wyściskaliśmy się serdecznie.

 

Blediego faktycznie powaliła choroba, więc zdecydował, że wróci do Peshkopi i postara się udać do lekarza. Szkoda, liczyliśmy na wycieczkę na Korab z jego udziałem, może dołączy do nas we wtorek. Na kolację odgrzaliśmy sobie pulpety, do tego pyszny, świeży ser kupiony w sąsiedniej mleczarni i szopska sałatka zrobiona przez Hadżiego.
 
 

Przy okazji zakupu nabiału zrobiłem krótką sesję fotograficzną w mleczarni, gdzie codziennie warzony jest ser. Mleko z udoju trafia tam z okolicznych pastwisk na grzbietach koni i osiołków. Niektóre z tych zwierząt potrafią samodzielnie znieść ładunek z gór do miejsca przeznaczenia. Pod trzema wielkimi kotłami nieustannie podtrzymywany jest ogień. Kadzie, w których uformowane bloki sera odciekają z nadmiaru wody, są już wykafelkowane, część pojemników jest wykonana z tworzywa sztucznego, jednak w oczy rzucają się charakterystyczne pojemniki po włoskich sucharach, które stały się swoistą jednostką miary w tym biznesie. Jest to pamiątka po pomocy humanitarnej, której Włochy udzieliły Albanii na początku lat dziewięćdziesiątych.
 
 

Po kolacji wybrałem się na spacer. Najpierw zawędrowałem nad niewielki staw położony ponad wsią. Widok był miły, ale nie powalający. Promienie zachodzącego słońca połyskiwały na niewielkim oczku. Wokół sosnowy las i rechoczące żaby. Było jeszcze w miarę jasno, ale zawróciłem do wsi, minąłem bar i polazłem w drugą stronę. Śladem niedawno położonego rurociągu dotarłem do drogi służącej do przegonu stad na górskie pastwiska.



Trasa musiała być poprawiana po ostatniej zimie. Ziemia i pobliskie drzewa miały ciężkie rany po użytym tu sprzęcie budowlanym. W przeciwieństwie do sąsiedniej Macedonii oraz Kosowa, Albania nie objęła tego obszaru ochroną. Więc wytyczenie nowej drogi w górach to sprawa wynajęcia koparki i buldożera. Swoją drogą powstała niezła trasa dla rajdów terenowych. Zaczynało się ściemniać. Postanowiłem zakończyć wędrówkę logicznym odbiciem w lewo, stromą ścieżką prowadzącą na wyraźne siodło między dwoma wzniesieniami. Strome trawki i luźne kamienie wyprowadziły mnie na górę, gdzieś na wprost Korabu, od którego dzieliła mnie jeszcze jedna grań. Było dobrze po 20, ostatnie kilkaset metrów przebyłem po ciemku. Na kwaterze zameldowałem się kilkanaście minut po 22. Porządnie opiłem się wodą, wziąłem prysznic i jeszcze zrobiłem pranie. Przez otwarte okno wdzierał się szum potoku. Prawie natychmiast zasnąłem.
 
 

Następnego dnia już o 06.07 miałem zaparzoną herbatę i pałaszowałem śniadanie, oczywiście z wspaniałym serem od sąsiadów w roli głównej. Kolejno do stolika dołączali pozostali uczestnicy wyjazdu. Dyskutowaliśmy co robić. Zaproponowałem, żeby sprawdzić, gdzie wyprowadzi nas moja wczorajsza droga. Wydawało mi się, że dotarłem wczoraj na wysokość 2100 - 2200 m n.p.m. Świadczyły o tym spore ilości zalegającego śniegu. Grupa podjęła moją propozycję mimo ryzyka trafienia w niewłaściwe miejsce.

 
 

Ruszyliśmy po godzinie 8. Droga mozolnie pięła się w górę, upał dokuczał, widoki były wspaniałe. Co jakiś czas robiliśmy postoje i delektowaliśmy się zimną wodą z okolicznych źródeł. Wczorajszą przełęcz zostawiliśmy za nami i wędrowaliśmy dalej drogą. Minęliśmy pasterskie szałasy kryte folią i wielki koszar dla owiec. Nasza grupa rozciągnęła się nieco. Tradycyjnie Jacek wyrwał do przodu, pozostała trójka szła w miarę blisko siebie. Minęliśmy pasterza ze stadem owiec i kilkoma niemal czarnymi kozami. Zwierzęta nosiły na grzbietach rożne znaki, pochodziły od wielu właścicieli. Spytałem staruszka: - „Korab? Korab?”. Zrozumiał mnie i radośnie odkrzyknął: - „Korab! Korab!”, wskazując ręką na horyzont. Naszą trasę przecinał dość wartki potok. Na szczęście, po kilku metrach się rozgałęział, opływając niewielką wyspę. Parę skoków i przeszkoda była pokonana. Niestety, dalej już nam tak łatwo nie poszło. Jacek i Piotr przespacerowali się kilkaset metrów dalej i tam znaleźli dogodne do przeskoczenia miejsce. Kasia i ja zdecydowaliśmy się na zimną kąpiel i przeszliśmy wodę w bród.

 
 
 

Droga, szeroka do tej pory, zaczęła wić się po stromym zboczu jakby w agonii. W paru miejscach zatarasowały ją obrywy ogromnych głazów. Piotr dał upust swojej zawodowej pasji: - myślą, że wystarczy byle spychacz, nie biorą pod uwagę kąta nachylenia stoku i szerokości skarpy.

 

Przed nami wyrastała stroma ściana z wodospadem. Wypatrzyłem system trawiastych chodników prowadzających wzdłuż wodospadu na grań. Ruszyliśmy mozolnie w górę. Trudności okazały się mniejsze niż to zapowiadało się z dołu i po chwili mogliśmy podziwiać skalny mur po drugiej stronie doliny pokrytej śniegiem. Masyw miał wyraźnie wypiętrzony szczyt flankowany stromymi turniami. Drogi na wprost broniły strome jęzory śniegu i osypujące się piargi. Oczywiście nie mieliśmy zimowego sprzętu, raki zostały w wiosce. Ja miałem na stopach coś za kilkadziesiąt złotych, co potocznie zwie się adidasami, reszta wędrowała w butach trekingowych. Tylka Kasia miała ze sobą kijki, zresztą pożyczone od Piotrka, bo jej własne pojechały samochodem z Bledim do Peshkopi.


Najpierw spróbowaliśmy dojść do celu z prawej strony, jednak śnieżny placek zagrodził nam drogę niebezpiecznie stając dęba. Jacek nie dał za wygraną i zaczął trawersować między śniegiem a skałą do przełęczy, z której miał zamiar przeprawić się na wierzchołek. Patrzyliśmy jak ludzka mrówka pnie się w górę. Ja dla odmiany postanowiłem przejść miejscami wolnymi od śniegu pod lewą część grani i tam szukać szczęścia. Kasia poszła za mną. Piotr wypatrzył możliwość podejścia żlebem na wprost. Myślałem, żeby go opieprzyć, ale w końcu mamy demokrację -niech się uczy na własnych błędach!

 

Przedzieraliśmy się w górę po stromych trawiastych półkach, potem po pokonaniu paru turni z eksponowanymi miejscami, spotkaliśmy się z Jackiem, który podchodząc tu z drugiej strony też miał fajne, powietrzne momenty. …Staliśmy na wierzchołku. Przed nami, oddzielony głęboką doliną, wśród chmur żeglował Korab - nieosiągalny!

 

Ale gdzie jest Piotr? Żleby są mroczne i wciągające, ale żeby aż tak? Poczekamy z godzinę i potem wejdę w żleb od góry sprawdzić, co z naszym kolegą. Na szczęście po kilkunastu minutach usłyszeliśmy jego głos, a wkrótce postać Piotra wynurzyła się spomiędzy turni. Zarzekał się, że już nigdy nie będzie sobie skracał drogi a szczególnie dobrze zapowiadającymi się żlebami!

Schodzenie trochę trwało. Pionowe trawki i śniegi są mniej przyjazne podczas drogi w dół. Tym razem Jacek został trochę z tyłu - nadwyrężył sobie kostkę. Byłem porządnie spragniony, więc pędziłem w dół obrawszy azymut na szum potoku. Po chwili siedzieliśmy w trójkę nad naturalnym basenikiem, do którego z kilku cieków „siurczyła” woda. Boski ten napój przyjmowaliśmy w postaci czystej lub uszlachetnionej musującymi tabletkami. Tak upojeni dojrzeliśmy Jacka kilkadziesiąt metrów niżej. Poszedł trochę inną drogąi sporo nas wyprzedził. Myślał, że schodzi jako ostatni i przez blisko 2 godziny łudził się, że na dole będziemy czekać na niego z kolacją. Piotr skacząc przez strumienie znalazł się u Hadżiego pół godziny później. Kasia i ja przeprawiając się w bród przez górskie wody, zamknęliśmy etap zmuszeni do założenia czołówek. Nasz spacer trwał koło 13 godzin. Byliśmy zmęczeni, ale nasyceni pięknymi widokami. Nie znaliśmy nazwy zdobytego szczytu, ani jego wysokości - szacunkowo oceniam ją na 2500-2600 m n.p.m. Była fajna zabawa! Doznania duchowe i emocje zostały podsumowane dobrze już znaną sałatką i zimnym piwem.

 

Niestety, dzisiejsza kontuzja wyeliminowała Jacka z dalszej akcji. Obaj z Piotrem polubiliśmy szwendanie się bez celu po tutejszych górach i myśleliśmy o spenetrowaniu wypatrzonego łańcucha stromych, białych skał. Kasia, jak rasowy zdobywca, była nastawiona na zaliczenie naj-, naj- czyli Korabu. Na razie czekał ją uroczy wieczór z Bledim, który specjalnie na tę okazję przyjechał ze swojego Peshkopi i czekał na nią już ponad godzinę.

Rano spotkaliśmy się przy tradycyjnym radomirskim posiłku: warzywa, ser, chleb, acz tym razem, zamiast piwa -herbata. Wkrótce potem Bledi pomknął do miasta zapracować na swoje leki (1euro = ok. 120 leków). Jacek podtrzymał swoją wczorajszą decyzję o zakończeniu kariery. Kasia, jak zwykle, brała pod uwagę wyłącznie szczyt najwyższy. W końcu uradziliśmy, że pójdziemy w jego stronę, ale tylko popatrzeć, więc raczej będzie to spacer a nawet spacerek i absolutnie nam nie zależy na jakiejś walce. Takie mało ambitne nastawienie skłoniło Jacka do udziału w projekcie. Wyruszyliśmy krótszym z dwu oznakowanych szlaków. Było ledwie po 8, a z nieba zstępował żar. Po krótkim podejściu przysiedliśmy na trawie. Pod nami przedzierał się potok, naprzeciwko piętrzyła się stroma, skalna ściana dająca tak wspaniały cień. Jacek stwierdził, że jednak zawróci. Kostka daje znać o sobie, a jeszcze w tym tygodniu ma grać w meczu koszykówki. Ma to być finał jakichś tam rozgrywek. Jego drużyna po raz pierwszy ma szansę na zwycięstwo. Zabrał swoje rzeczy zostawiając Piotrowi plecak, który do tej pory nosili na zmianę, pożegnał się i ruszył z biegiem potoku do wsi.


Nasza trójka kontynuowała wędrówkę dalej w skwar i nieznane. Wymalowane znaki nakazywały nam kilkakrotnie przekraczać strumień. Brodzenie w lodowatej i rwącej wodzie najbardziej zniechęcało Kasię. Dolina była zamknięta skalnym, stromym zboczem eksponującym całkiem spory wodospad. Poniżej pasły się konie i stadko owiec zaganiane przez pasterza. Jakoś zgubiliśmy znakowany szlak, więc należało wdrożyć plan naprawczy.
 
 

Postanowiliśmy orzeźwić się pod wodospadem i wydostać się na grań ponad nim. Obaj z Piotrem harcowaliśmy w wodnej mgle, a Kasia dbała o właściwą dokumentację fotograficzną. Na zdjęciach są dwa blade, brzuchate muminki. Potem zebraliśmy się na wierch ponad nami. Trochę skałek i staliśmy na trawiastej kopule. Korab! Mieliśmy go, jak na dłoni. Może spróbujemy? Spróbowaliśmy!

Dotychczas na Korab wchodziłem jesienią, we wrześniu lub październiku. Pod kulminacje skał spokojnie dochodziło się po trawniku. Teraz te wszystkie spacerowe miejsca były pokryte śnieżnym całunem. Pozostało nam przemieszczać się w górę omijając białe łaty. Taka trasa wyprowadziła nas na przełęcz z kamiennym słupkiem wyznaczającym granicę albańsko-macedońską. Teraz należało przedrzeć się przez prę turni piętrzących się na grani. Pierwszy zrezygnował Piotrek, wczorajszy żleb musiał mu dać się mocno we znaki. Pierwsze eksponowane miejsce na drodze spowodowało, że przybrał pozę mocno wakacyjną i powiedział, że woli na nas tu poczekać. Trochę poczekał. Załamaliśmy się chyba na trzeciej turni; krucho, duża ekspozycja i jeszcze ho, ho… albo i dalej na wierzchołek. Szkoda, żeby nasz kolega tyle czasu na nas czekał. Ale zabawa była przednia, coś jak grań Apostołów nad Morskim Okiem. Fajnie byłoby tu wrócić z liną…

 

Do lokalu Hadżiego wróciliśmy tę samą drogą, co poprzedniego dnia i mniej więcej o tej samej porze. Czyli wpadamy w rutynę, czas pomyśleć o jakiejś innej miejscówce. Słowo miało stać się ciałem, bo Kasia z Bledim mocno nas poganiali, żeby zaraz ładować się do samochodu i zjeżdżać w dół do Peshkopi. Bledi nalegał, żeby wyjechać jak najprędzej, bo dzisiaj w mieście na mityngu przedwyborczym był sam pan premier i mogą być problemy ze znalezieniem noclegu w tańszych hotelach. Co to, to nie! Nie mamy zamiaru przepłacać. Niech biorą nasze bagaże, my zostajemy tutaj z naszymi szczoteczkami do zębów i jutro zjedziemy do miasta busem. I tak zrobiliśmy. Jeszcze jedną noc do snu szumiał nam za oknem górski potok. Mercedes na podwójnych tylnich kołach wyjeżdżał wcześnie, pożegnaliśmy się z Hadżim i chłopakami z mleczarni i wskoczyliśmy do środka. Jedziemy na śniadanie do miasta. Parę osób ze wsi jechało z nami. Część wysiadła w wiosce po drodze. Kobiety podróżujące z dziećmi płaciły wymiętoszonymi banknotami. Kierowca wzbraniał się przyjąć należności od chcących mu płacić mężczyzn. Było tylko przyjacielskie klepanie się po plecach. Żartowaliśmy, że odbije sobie na nas z nawiązką. Faktycznie wysokość stawki za przejazd - całe 3 euro od głowy - nieco nas zdziwiła. Ale później Bledi wyjaśnił, że to normalna opłata.

 
 

W mieście wylądowaliśmy tradycyjnie w gościnnych ramionach Violci i wcięliśmy byrek, ten z mięsnym nadzieniem, bo wyraźnie w naszych rankingach górował nad wypchanym serem. Wsiowy, bałkański nastrój zawładnął nami, bo wcale nie było nam spieszno ruszać w dalszą drogę, do domu. Ostatnie spożywcze zakupy: albańskie wina i ostre papryczki w słoikach. Kasia rozstawała się z Bledim. Tym razem na długo, bo następne spotkanie, tym razem w Polsce, planowali w lipcu. Co prawda, nigdy nic nie wiadomo…

W końcu ruszyliśmy na północ do Kukës. Pojeździliśmy trochę po mieście, bo oczywiście trudno jest postawić jakiś drogowskaz; przecież wszyscy wiedzą jak dojechać do Kosova.

Na szczęście, do granicy jest tylko z dwadzieścia kilometrów, drugie tyle mamy do miasta, w którym chcemy się na trochę zatrzymać.

 

Prizren jest piękny. Zabytkowe, wąskie uliczki, obok siebie świątynie różnych wyznań.

W zgodnej perspektywie układają się w jednej linii minaret meczetu, wieże cerkwi i katolickiego kościoła. Szkoda, że mój aparat znowu zastrajkował. To miasto bardziej mi się podoba niż zwiedzane podczas poprzedniej eskapady czarnogórskie Stari Bar i Kotor. Oba są wpisane na listę UNESCO. Faktycznie zabytków z różnych epok w nich od groma, nie wiadomo, co podziwiać. Ale to miasta dla turystów, a Prizren żyje. Ulice są pełne miejscowych ludzi, co parę kroków stoją krany z pyszną, źródlaną wodą prosto z gór. Co jakiś czas oblegają je grupki spragnionych. Jest czerwiec, miesiąc szkolnych i studenckich egzaminów. Tabuny ładnych dziewcząt przemierzają stare miasto. Ale są też ślady przeszłości. W restauracji, gdy czekamy na posiłek, inwalida próbuje nam sprzedać jakieś tanie długopisy. Mówi, że był żołnierzem. Chyba takim, jakiego pomnik widnieje kilkadziesiąt metrów od nas. Pomnik ku czci UCK. Powstańczej albańskiej armii broniącej miejscową ludność przed Serbami. Tych ostatnich ostało się w całej Republice Kosovo coś ze 2 %. Na terenie grekokatolickiej cerkwi jest posterunek policji, pilnują dzień i noc, by nie doszło do wypadków wandalizmu. Ostrzegają przed tym tablice na murze świątyni. W mieście na bilbordach hasła sugerujące, że EULEX czyli Europejski Trybunał Sprawiedliwości jest na pasku Serbii. Na murach spotyka się wypisane sprayem hasło Fuck Srbija! Czuć, jak pod skamieniałą skorupą pulsuje rozpalona lawa. Albańczycy chyba się zachłystują wywalczoną wolnością. Kraj wygląda, jak część Albanii i nikt nie ma złudzeń, że kiedyś zostanie do niej włączony. Nowobogackie salony samochodowe ekskluzywnych marek kłują w oczy. Obowiązującą walutą jest euro, ceny są też tak podciągnięte, jakby wszyscy pracowali w siłach ONZ i stamtąd brali dobre wypłaty.

 

Na każdej ulicy znajdujemy kilka salonów sukien ślubnych. Moje oczy etnologa cieszą, nadzwyczaj tu popularne, stroje ludowe. Prizren słynie z grubego, bogatego haftu robionego srebrną lub złotą nicią i z pięknych koronek. Podziwiamy te cacka, razem z Kaśką, przez szybę. Jak to bywa w takich sklepach, klienci zaglądają tu od wielkiego dzwonu. Jest pusto, dwie sprzedawczynie wyraźnie się cieszą, gdy wchodzimy do środka. Niestety, nie pogadamy sobie, próby wykreowania jakiegoś słowiańskiego narzecza spełzły na niczym. Dowiaduję się tylko, że kompletny, kobiecy strój kosztuje od dwóch do trzech tysięcy euro. Ale to tutaj w mieście, na wsi, gdzieś w górach skompletowałoby się to może taniej. Zresztą podobnie wygląda cena porządnego stroju naszych górali podhalańskich, porządnego- czyli nie w wersji dla ceprów.

Pracownice sklepu, zmiękczone naszym zachwytem, proponują Kasi przymierzenie całego stroju ludowego panny młodej. Szybko wykonuję bardzo nieprofesjonalną sesję fotograficzną, a Kasia robi klik i wysyła telefonem plik, oczywiście do Blediego, żeby wiedział, co go czeka!

Wracając do zaparkowanego samochodu, mijamy stary meczet z przylegającą do niego łaźnią - istne cudo – niestety, cholerny aparat nadal strajkuje. Będę musiał tu przyjechać jeszcze raz.

 

Kierujemy się w stronę Macedonii, bo tam jest tańsze paliwo. Mijamy bazę wojskową sił ONZ, wysokie płoty, druty kolczaste, wieżyczki obserwacyjne. Do lądowania schodzi potężny transportowy śmigłowiec. To wszystko każe pamiętać o czymś, co się stało w tak cywilizowanej Europie. Dodajemy kolejne odcinki naszej drogi powrotnej do domu. Bladym świtem meldujemy się na Słowacji, rano jesteśmy w Polsce. Na upartego mógłbym zdążyć do pracy, ale co tam, byłem na Bałkanach, nie spieszy mi się do merkantylnego świata!


 

Katarzyno, Jacku, Piotrze - dziękuję Wam za drogę - podróż i cel -góry!

Podczas tej wycieczki za oprawę muzyczną byli również odpowiedzialni artyści ze wschodu; wsłuchiwaliśmy się w składankę pieśni biesiadnych z Krasojarskiego Kraju, z płyty pod tytułem „Gulianoczka na Kawkazie 2” wydanej przez Muzykalnyj Stil.

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zauważyłem, że wyjazdy do Albanii stają się co raz bardziej popularne więc chyba za rok lub może nawet wcześniej także się tam wybiorę. Za każdym razem jak wyjeżdżam gdziekolwiek to mam ze sobą ubezpieczenie na wakacje https://kioskpolis.pl/ubezpieczenia-na-wakacje/ które pozwala mi spędzać czas w bezpieczny sposób, nie martwiąc się o swoje zdrowie.

    OdpowiedzUsuń
  3. A jak wyjechaliście z Polski? Autem czy jednak komunikacją grupową? Ja chyba wolałabym własnym transportem. Tylko wiadomo troche więcej obaw na trasie, za komfort. Dlatego trzeba dobrze to przemyśleć i pamiętaćo aktualnym OC - https://ubezpieczamy-auto.pl/

    OdpowiedzUsuń