Jest 2 czerwca 2013roku,
siedzimy sobie w czwórkę w okolicach poznańskiego rynku. Ania, Iza, Łukasz i ja
wspominamy nasze albańskie peregrynacje. Kilka dni temu dostaliśmy od Kasi,
przekazane na telefon, jej zdjęcie z Bledim zrobione gdzieś w Kosowie. Serce
nie sługa…
Parę dni później okazało
się, że Kasia szuka towarzystwa na kolejną podróż za głosem serca.
Do kompletu zgłosił się
Jacek, z którym byłem w Tanzanii, a ja namówiłem jeszcze znanego mi z Tatr
Piotra, z którym planowaliśmy niedoszłą wyprawę na Bałkany rok wcześniej.
Jest 15 czerwca 2013 r.,
droga mija niepostrzeżenie. Minęła godzina 16, właśnie opuściliśmy Bratysławę.
Cały czas prowadzi Kasia, Jacek z Piotrem przysypiają na tylnym siedzeniu, a ja
gapię się na uroki Słowacji. Krajobraz się spłaszczył. Pogoda niezmiennie
dobra. Wjeżdżamy na Węgry, do Budapesztu mamy ponad 170 kilometrów. Kaśka
niecałe 7 godzin temu wyjechała z Łodzi- niezłe tempo! Termometr pokazuje, że
na zewnątrz jest +30˚C, klimatyzacja musi się nieźle starać. Na puszcie wyrosły
całe zagony wiatrowych elektrowni. Dzień jest jednak bezwietrzny i zaledwie
kilka maszyn leniwie porusza śmigłami.
Łatwość podróżowania zabija
wrażliwość. Pochłaniamy tępo widoki, tak jak telewizyjne reklamy. Piękno świata
nie posiada już oczyszczającej mocy.
W rejonie miasta Tatabánya
wypiętrza się wał wapiennych wzgórz. Miejsce wydaje się być idealnym do uprawy
winorośli. Podobne krajobrazy można spotkać w Austrii, Szwajcarii czy Francji.
Wino zdaje się najlepiej smakować w miejscu swojego urodzenia - przypominam
sobie wieczory pod Chamonix.
Węgry po II wojnie
światowej straciły dużą część swojego terytorium. Musiały na rzecz Rumunii
pożegnać się z Siedmiogrodem - ziemią swojego dzieciństwa. Myślę o tych
wszystkich przegranych mitach środkowej Europy- Siedmiogród, nasze Kresy,
Kosovo, Sudety, Łemkowyna. Same mityczne krainy zaludnione duchami. Zamyślam
się i nieomal przegapiam zjazd na Szeged. Kaśka w ostatniej chwili kontruje
tnąc ciągłą linię. Na liczniku samochodu już tysiąc dwieście parę kilometrów
nakręcone od Łodzi. Drugi raz tankujemy paliwo. Piotrek nie wytrzymuje i
funduje sobie loda na patyku. Obnosi się z tym swoim szczęściem. Jacek w ten
sam sposób uszczęśliwia siebie i pozostałych podróżników. Jest godzina 19,
nadal gorąco. Wcinamy lody i gapimy się przed siebie. Parkingiem zawładnęło
kilka tureckich rodzin, smagłe dzieciaki i otyłe kobiety w chustach. Jesteśmy
na szlaku z Niemiec do Anatolii.
19.39 - wjeżdżamy do
Serbii. Tym razem spora kolejka. Zaczęły się wakacje. Całe kilkanaście minut
czekania. Paszporty w porządku. Znudzony celnik machnął ręką. Możemy jechać.
23.40- mijamy Nisz. Na
drogowskazach pojawiają się kierunki: Skopje i Thesaloniki. Oznacza to, że
wędruję w odwrotną stronę niż bracia sołuńscy. Wszak należę do parafii pod
wezwaniem świętych Cyryla i Metodego w Knurowie. Tradycja ludowa przypisuje im
misjonarską wizytę w pobliskim Bujakowie. Swoją drogą, ciekawa jest wiara w ich
bytność na Śląsku. Wszak byli przedstawicielami obrządku bizantyjskiego. Tysiąc
lat temu języki słowiańskie nie były jeszcze tak mocno zróżnicowane jak dzisiaj
i nasi antenaci mieli szansę usłyszeć dobrą nowinę w zrozumiałym narzeczu.
01.45- dojeżdżamy do
granicy serbsko-macedońskiej.
O 2.26 jesteśmy w
Macedonii. Tradycyjnie zatrzymujemy się na stacji koncernu Lukoil przed Skopje.
Wzbogacam nasze zbiory o 100 macedońskich pieśni ludowych na mp3.
05.22 - na minarecie
meczetu w Debar termometr wskazuje +15˚C.
06.08 - granica macedońska,
wcześniej trochę pobłądziliśmy.
06.12 - granica albańska, uff!
W Peshkopi zaparkowaliśmy
naprzeciwko banku. Okazało się, że Violcia, mimo wczesnej pory, już otworzyła
bar. Była bardzo zaskoczona moim pojawieniem się, przedstawiłem jej swoich
kolegów. Kasia w tym czasie umawiała się z Bledim. Po chwili dołączyła do nas i
przekazała sympatycznej właścicielce lokalu paczkę od Kariny. Dziewczyny bardzo
sobie przypadły do gustu podczas naszej wcześniejszej bytności w Peshkopi.
Kasia i Jacek postanowili się zdrzemnąć w hotelu, w końcu oboje prowadzili. Ja
z Piotrkiem ruszyłem w miasto. Jak zwykle wylądowałem w sklepie z artykułami do
produkcji rolnej. W końcu kupiłem malutkie janczary do końskiego zaprzęgu,
polowałem na nie bezskutecznie podczas wcześniejszego pobytu. 30 sztuk za 1000
leków. Podobały mi się psie obroże zabezpieczające przed atakiem wilków, takie
z wielgachnymi kolcami. Zerknąłem też na tradycyjną dziecięcą kołyskę, ale może
jeszcze mam czas na taki zakup…
Wracając, odkryliśmy
malownicze zaułki w okolicy starego meczetu, a potem wędrując wąskimi
uliczkami, natknęliśmy się na salę bilardową. Piotr nie umiał się powstrzymać i
miejscowi mistrzowie ponieśli sromotną klęskę. Rozstaliśmy się jednak
sympatycznie i wróciliśmy do naszej bazy wypadowej czyli baru pani Violci
(dobrze znanej np. w Poznaniu). Okazało się, że Jacek jeszcze śpi, a Kasia jest
na kawie z kolegą Blediego Denisem. Denis był niegdyś wykładowcą
uniwersyteckim, ale jako aktywny członek Partii Socjalistycznej stracił tę
pracę, gdy do władzy dorwała się Partia Demokratyczna (dawni komuniści). Skąd
my to znamy?
Mieliśmy problem, bo Bledi
nagle poczuł się źle i miał wysoką temperaturę.
Na domiar złego ma
trudności z uzyskaniem urlopu na naszą górską wycieczkę. Gdy w końcu dotarł do
naszego stolika, zasugerowałem mu, żeby załatwił sobie zwolnienie lekarskie.
Wpisując się w antyczne klimaty odegrałem rolę Kasandry, ale to miało się
okazać trochę później. Niepewność jutra nie dawała jednak odpowiedzi, co robić
z tak pięknym dniem. Ktoś zaproponował wyjazd nad wodę, rozpatrywaliśmy nawet zrobienie
tury nad Adriatyk, w końcu Bledi zaproponował niedalekie, rzeczne kąpielisko.
Pobraliśmy pływackie
utensylia i ruszyliśmy do wód. Mieliśmy przyjemność poznać najdłuższą z
albańskich rzek- Drin. Rzeka wypływa jako wąska struga z jeziora Ochrydzkiego,
łącznie z macedońskim odcinkiem ma 177 km, z czego w samej Albanii pokonuje 121
km. Jest rzeką wybitnie górską, co potwierdza fakt, że z elektrowni leżących na
terenie jej zlewiska pochodzi 90% energii elektrycznej pozyskiwanej w Albanii.
Z początku zanosiło się na
popisy pływackie, rzeka była jednak mimo swej chyżości mętna, wędrowały nią
mniejsze i większe kawałki drzew pozbierane gdzieś w górach. Jednak najbardziej
do zanurzenia w niej zniechęcił nas personel nadrzecznej restauracji wrzucający
tam wszelkie odpady. Pozostało nam jedynie oglądanie popisów dzieciarni
skaczącej z mostowych filarów i delektowanie się zimnym piwem z zielonych
butelek.
Wewnątrz lokalu trwało
spotkanie, pewnie związane z mającymi się odbyć za tydzień wyborami do
parlamentu. Oczywiście uczestnikami byli sami mężczyźni, podawano alkohol: piwo
a nawet rakiję. Posiedzieliśmy tam trochę i w końcu ruszyliśmy do Radomire.
Hadżi był zaskoczony naszym widokiem, przecież byłem tam zaledwie miesiąc wcześniej,
wyściskaliśmy się serdecznie.
Blediego faktycznie
powaliła choroba, więc zdecydował, że wróci do Peshkopi i postara się udać do
lekarza. Szkoda, liczyliśmy na wycieczkę na Korab z jego udziałem, może dołączy
do nas we wtorek. Na kolację odgrzaliśmy sobie pulpety, do tego pyszny, świeży
ser kupiony w sąsiedniej mleczarni i szopska sałatka zrobiona przez Hadżiego.
Przy okazji zakupu nabiału
zrobiłem krótką sesję fotograficzną w mleczarni, gdzie codziennie warzony jest
ser. Mleko z udoju trafia tam z okolicznych pastwisk na grzbietach koni i
osiołków. Niektóre z tych zwierząt potrafią samodzielnie znieść ładunek z gór
do miejsca przeznaczenia. Pod trzema wielkimi kotłami nieustannie podtrzymywany
jest ogień. Kadzie, w których uformowane bloki sera odciekają z nadmiaru wody,
są już wykafelkowane, część pojemników jest wykonana z tworzywa sztucznego,
jednak w oczy rzucają się charakterystyczne pojemniki po włoskich sucharach,
które stały się swoistą jednostką miary w tym biznesie. Jest to pamiątka po pomocy
humanitarnej, której Włochy udzieliły Albanii na początku lat
dziewięćdziesiątych.
Po kolacji wybrałem się na
spacer. Najpierw zawędrowałem nad niewielki staw położony ponad wsią. Widok był
miły, ale nie powalający. Promienie zachodzącego słońca połyskiwały na
niewielkim oczku. Wokół sosnowy las i rechoczące żaby. Było jeszcze w miarę
jasno, ale zawróciłem do wsi, minąłem bar i polazłem w drugą stronę. Śladem
niedawno położonego rurociągu dotarłem do drogi służącej do przegonu stad na
górskie pastwiska.
Trasa musiała być poprawiana po ostatniej zimie. Ziemia i pobliskie drzewa miały ciężkie rany po użytym tu sprzęcie budowlanym. W przeciwieństwie do sąsiedniej Macedonii oraz Kosowa, Albania nie objęła tego obszaru ochroną. Więc wytyczenie nowej drogi w górach to sprawa wynajęcia koparki i buldożera. Swoją drogą powstała niezła trasa dla rajdów terenowych. Zaczynało się ściemniać. Postanowiłem zakończyć wędrówkę logicznym odbiciem w lewo, stromą ścieżką prowadzącą na wyraźne siodło między dwoma wzniesieniami. Strome trawki i luźne kamienie wyprowadziły mnie na górę, gdzieś na wprost Korabu, od którego dzieliła mnie jeszcze jedna grań. Było dobrze po 20, ostatnie kilkaset metrów przebyłem po ciemku. Na kwaterze zameldowałem się kilkanaście minut po 22. Porządnie opiłem się wodą, wziąłem prysznic i jeszcze zrobiłem pranie. Przez otwarte okno wdzierał się szum potoku. Prawie natychmiast zasnąłem.
Trasa musiała być poprawiana po ostatniej zimie. Ziemia i pobliskie drzewa miały ciężkie rany po użytym tu sprzęcie budowlanym. W przeciwieństwie do sąsiedniej Macedonii oraz Kosowa, Albania nie objęła tego obszaru ochroną. Więc wytyczenie nowej drogi w górach to sprawa wynajęcia koparki i buldożera. Swoją drogą powstała niezła trasa dla rajdów terenowych. Zaczynało się ściemniać. Postanowiłem zakończyć wędrówkę logicznym odbiciem w lewo, stromą ścieżką prowadzącą na wyraźne siodło między dwoma wzniesieniami. Strome trawki i luźne kamienie wyprowadziły mnie na górę, gdzieś na wprost Korabu, od którego dzieliła mnie jeszcze jedna grań. Było dobrze po 20, ostatnie kilkaset metrów przebyłem po ciemku. Na kwaterze zameldowałem się kilkanaście minut po 22. Porządnie opiłem się wodą, wziąłem prysznic i jeszcze zrobiłem pranie. Przez otwarte okno wdzierał się szum potoku. Prawie natychmiast zasnąłem.
Następnego dnia już o 06.07
miałem zaparzoną herbatę i pałaszowałem śniadanie, oczywiście z wspaniałym
serem od sąsiadów w roli głównej. Kolejno do stolika dołączali pozostali
uczestnicy wyjazdu. Dyskutowaliśmy co robić. Zaproponowałem, żeby sprawdzić,
gdzie wyprowadzi nas moja wczorajsza droga. Wydawało mi się, że dotarłem
wczoraj na wysokość 2100 - 2200 m n.p.m. Świadczyły o tym spore ilości
zalegającego śniegu. Grupa podjęła moją propozycję mimo ryzyka trafienia w
niewłaściwe miejsce.
Ruszyliśmy po godzinie 8.
Droga mozolnie pięła się w górę, upał dokuczał, widoki były wspaniałe. Co jakiś
czas robiliśmy postoje i delektowaliśmy się zimną wodą z okolicznych źródeł.
Wczorajszą przełęcz zostawiliśmy za nami i wędrowaliśmy dalej drogą. Minęliśmy
pasterskie szałasy kryte folią i wielki koszar dla owiec. Nasza grupa
rozciągnęła się nieco. Tradycyjnie Jacek wyrwał do przodu, pozostała trójka
szła w miarę blisko siebie. Minęliśmy pasterza ze stadem owiec i kilkoma niemal
czarnymi kozami. Zwierzęta nosiły na grzbietach rożne znaki, pochodziły od
wielu właścicieli. Spytałem staruszka: - „Korab? Korab?”. Zrozumiał mnie i radośnie
odkrzyknął: - „Korab! Korab!”, wskazując ręką na horyzont. Naszą trasę
przecinał dość wartki potok. Na szczęście, po kilku metrach się rozgałęział,
opływając niewielką wyspę. Parę skoków i przeszkoda była pokonana. Niestety,
dalej już nam tak łatwo nie poszło. Jacek i Piotr przespacerowali się kilkaset
metrów dalej i tam znaleźli dogodne do przeskoczenia miejsce. Kasia i ja
zdecydowaliśmy się na zimną kąpiel i przeszliśmy wodę w bród.
Droga, szeroka do tej pory,
zaczęła wić się po stromym zboczu jakby w agonii. W paru miejscach zatarasowały
ją obrywy ogromnych głazów. Piotr dał upust swojej zawodowej pasji: - myślą, że
wystarczy byle spychacz, nie biorą pod uwagę kąta nachylenia stoku i szerokości
skarpy.
Przed nami wyrastała stroma
ściana z wodospadem. Wypatrzyłem system trawiastych chodników prowadzających
wzdłuż wodospadu na grań. Ruszyliśmy mozolnie w górę. Trudności okazały się
mniejsze niż to zapowiadało się z dołu i po chwili mogliśmy podziwiać skalny
mur po drugiej stronie doliny pokrytej śniegiem. Masyw miał wyraźnie
wypiętrzony szczyt flankowany stromymi turniami. Drogi na wprost broniły strome
jęzory śniegu i osypujące się piargi. Oczywiście nie mieliśmy zimowego sprzętu,
raki zostały w wiosce. Ja miałem na stopach coś za kilkadziesiąt złotych, co
potocznie zwie się adidasami, reszta wędrowała w butach trekingowych. Tylka
Kasia miała ze sobą kijki, zresztą pożyczone od Piotrka, bo jej własne
pojechały samochodem z Bledim do Peshkopi.
Najpierw spróbowaliśmy
dojść do celu z prawej strony, jednak śnieżny placek zagrodził nam drogę
niebezpiecznie stając dęba. Jacek nie dał za wygraną i zaczął trawersować
między śniegiem a skałą do przełęczy, z której miał zamiar przeprawić się na
wierzchołek. Patrzyliśmy jak ludzka mrówka pnie się w górę. Ja dla odmiany
postanowiłem przejść miejscami wolnymi od śniegu pod lewą część grani i tam
szukać szczęścia. Kasia poszła za mną. Piotr wypatrzył możliwość podejścia
żlebem na wprost. Myślałem, żeby go opieprzyć, ale w końcu mamy demokrację
-niech się uczy na własnych błędach!
Przedzieraliśmy się w górę
po stromych trawiastych półkach, potem po pokonaniu paru turni z eksponowanymi
miejscami, spotkaliśmy się z Jackiem, który podchodząc tu z drugiej strony też
miał fajne, powietrzne momenty. …Staliśmy na wierzchołku. Przed nami,
oddzielony głęboką doliną, wśród chmur żeglował Korab - nieosiągalny!
Ale gdzie jest Piotr? Żleby
są mroczne i wciągające, ale żeby aż tak? Poczekamy z godzinę i potem wejdę w
żleb od góry sprawdzić, co z naszym kolegą. Na szczęście po kilkunastu minutach
usłyszeliśmy jego głos, a wkrótce postać Piotra wynurzyła się spomiędzy turni.
Zarzekał się, że już nigdy nie będzie sobie skracał drogi a szczególnie dobrze
zapowiadającymi się żlebami!
Schodzenie trochę trwało.
Pionowe trawki i śniegi są mniej przyjazne podczas drogi w dół. Tym razem Jacek
został trochę z tyłu - nadwyrężył sobie kostkę. Byłem porządnie spragniony,
więc pędziłem w dół obrawszy azymut na szum potoku. Po chwili siedzieliśmy w
trójkę nad naturalnym basenikiem, do którego z kilku cieków „siurczyła” woda.
Boski ten napój przyjmowaliśmy w postaci czystej lub
uszlachetnionej musującymi tabletkami. Tak upojeni dojrzeliśmy Jacka
kilkadziesiąt metrów niżej. Poszedł trochę inną drogąi sporo nas wyprzedził.
Myślał, że schodzi jako ostatni i przez blisko 2 godziny łudził się, że na dole
będziemy czekać na niego z kolacją. Piotr skacząc przez strumienie znalazł się
u Hadżiego pół godziny później. Kasia i ja przeprawiając się w bród przez
górskie wody, zamknęliśmy etap zmuszeni do założenia czołówek. Nasz spacer
trwał koło 13 godzin. Byliśmy zmęczeni, ale nasyceni pięknymi widokami. Nie
znaliśmy nazwy zdobytego szczytu, ani jego wysokości - szacunkowo oceniam ją na
2500-2600 m n.p.m. Była fajna zabawa! Doznania duchowe i emocje zostały podsumowane
dobrze już znaną sałatką i zimnym piwem.
Niestety, dzisiejsza
kontuzja wyeliminowała Jacka z dalszej akcji. Obaj z Piotrem polubiliśmy
szwendanie się bez celu po tutejszych górach i myśleliśmy o spenetrowaniu
wypatrzonego łańcucha stromych, białych skał. Kasia, jak rasowy zdobywca, była
nastawiona na zaliczenie naj-, naj- czyli Korabu. Na razie czekał ją uroczy
wieczór z Bledim, który specjalnie na tę okazję przyjechał ze swojego Peshkopi
i czekał na nią już ponad godzinę.
Rano spotkaliśmy się przy
tradycyjnym radomirskim posiłku: warzywa, ser, chleb, acz tym razem, zamiast
piwa -herbata. Wkrótce potem Bledi pomknął do miasta zapracować na swoje leki
(1euro = ok. 120 leków). Jacek podtrzymał swoją wczorajszą decyzję o zakończeniu kariery.
Kasia, jak zwykle, brała pod uwagę wyłącznie szczyt najwyższy. W końcu
uradziliśmy, że pójdziemy w jego stronę, ale tylko popatrzeć, więc raczej
będzie to spacer a nawet spacerek i absolutnie nam nie zależy na jakiejś walce.
Takie mało ambitne nastawienie skłoniło Jacka do udziału w projekcie.
Wyruszyliśmy krótszym z dwu oznakowanych szlaków. Było ledwie po 8, a z nieba
zstępował żar. Po krótkim podejściu przysiedliśmy na trawie. Pod nami
przedzierał się potok, naprzeciwko piętrzyła się stroma, skalna ściana dająca tak
wspaniały cień. Jacek stwierdził, że jednak zawróci. Kostka daje znać o sobie,
a jeszcze w tym tygodniu ma grać w meczu koszykówki. Ma to być finał jakichś
tam rozgrywek. Jego drużyna po raz pierwszy ma szansę na zwycięstwo. Zabrał
swoje rzeczy zostawiając Piotrowi plecak, który do tej pory nosili na zmianę,
pożegnał się i ruszył z biegiem potoku do wsi.
Nasza trójka kontynuowała wędrówkę dalej w skwar i nieznane. Wymalowane znaki nakazywały nam kilkakrotnie przekraczać strumień. Brodzenie w lodowatej i rwącej wodzie najbardziej zniechęcało Kasię. Dolina była zamknięta skalnym, stromym zboczem eksponującym całkiem spory wodospad. Poniżej pasły się konie i stadko owiec zaganiane przez pasterza. Jakoś zgubiliśmy znakowany szlak, więc należało wdrożyć plan naprawczy.
Nasza trójka kontynuowała wędrówkę dalej w skwar i nieznane. Wymalowane znaki nakazywały nam kilkakrotnie przekraczać strumień. Brodzenie w lodowatej i rwącej wodzie najbardziej zniechęcało Kasię. Dolina była zamknięta skalnym, stromym zboczem eksponującym całkiem spory wodospad. Poniżej pasły się konie i stadko owiec zaganiane przez pasterza. Jakoś zgubiliśmy znakowany szlak, więc należało wdrożyć plan naprawczy.
Postanowiliśmy orzeźwić się
pod wodospadem i wydostać się na grań ponad nim. Obaj z Piotrem harcowaliśmy w
wodnej mgle, a Kasia dbała o właściwą dokumentację fotograficzną. Na zdjęciach
są dwa blade, brzuchate muminki. Potem zebraliśmy się na wierch ponad nami.
Trochę skałek i staliśmy na trawiastej kopule. Korab! Mieliśmy go, jak na
dłoni. Może spróbujemy? Spróbowaliśmy!
Dotychczas na Korab
wchodziłem jesienią, we wrześniu lub październiku. Pod kulminacje skał
spokojnie dochodziło się po trawniku. Teraz te wszystkie spacerowe miejsca były
pokryte śnieżnym całunem. Pozostało nam przemieszczać się w górę omijając białe
łaty. Taka trasa wyprowadziła nas na przełęcz z kamiennym słupkiem
wyznaczającym granicę albańsko-macedońską. Teraz należało przedrzeć się przez
prę turni piętrzących się na grani. Pierwszy zrezygnował Piotrek, wczorajszy
żleb musiał mu dać się mocno we znaki. Pierwsze eksponowane miejsce na drodze
spowodowało, że przybrał pozę mocno wakacyjną i powiedział, że woli na nas tu
poczekać. Trochę poczekał. Załamaliśmy się chyba na trzeciej turni; krucho,
duża ekspozycja i jeszcze ho, ho… albo i dalej na wierzchołek. Szkoda, żeby
nasz kolega tyle czasu na nas czekał. Ale zabawa była przednia, coś jak grań
Apostołów nad Morskim Okiem. Fajnie byłoby tu wrócić z liną…
Do lokalu Hadżiego
wróciliśmy tę samą drogą, co poprzedniego dnia i mniej więcej o tej samej
porze. Czyli wpadamy w rutynę, czas pomyśleć o jakiejś innej miejscówce. Słowo
miało stać się ciałem, bo Kasia z Bledim mocno nas poganiali, żeby zaraz
ładować się do samochodu i zjeżdżać w dół do Peshkopi. Bledi nalegał, żeby
wyjechać jak najprędzej, bo dzisiaj w mieście na mityngu przedwyborczym był sam
pan premier i mogą być problemy ze znalezieniem noclegu w tańszych hotelach. Co
to, to nie! Nie mamy zamiaru przepłacać. Niech biorą nasze bagaże, my zostajemy
tutaj z naszymi szczoteczkami do zębów i jutro zjedziemy do miasta busem. I tak
zrobiliśmy. Jeszcze jedną noc do snu szumiał nam za oknem górski potok.
Mercedes na podwójnych tylnich kołach wyjeżdżał wcześnie, pożegnaliśmy się z
Hadżim i chłopakami z mleczarni i wskoczyliśmy do środka. Jedziemy na śniadanie
do miasta. Parę osób ze wsi jechało z nami. Część wysiadła w wiosce po drodze.
Kobiety podróżujące z dziećmi płaciły wymiętoszonymi banknotami. Kierowca
wzbraniał się przyjąć należności od chcących mu płacić mężczyzn. Było tylko
przyjacielskie klepanie się po plecach. Żartowaliśmy, że odbije sobie na nas z
nawiązką. Faktycznie wysokość stawki za przejazd - całe 3 euro od głowy - nieco
nas zdziwiła. Ale później Bledi wyjaśnił, że to normalna opłata.
W mieście wylądowaliśmy
tradycyjnie w gościnnych ramionach Violci i wcięliśmy byrek, ten z mięsnym
nadzieniem, bo wyraźnie w naszych rankingach górował nad wypchanym serem.
Wsiowy, bałkański nastrój zawładnął nami, bo wcale nie było nam spieszno ruszać
w dalszą drogę, do domu. Ostatnie spożywcze zakupy: albańskie wina i ostre
papryczki w słoikach. Kasia rozstawała się z Bledim. Tym razem na długo, bo
następne spotkanie, tym razem w Polsce, planowali w lipcu. Co prawda, nigdy nic
nie wiadomo…
W
końcu ruszyliśmy na północ do Kukës. Pojeździliśmy trochę po mieście, bo
oczywiście trudno jest postawić jakiś drogowskaz; przecież wszyscy wiedzą jak
dojechać do Kosova.
Na
szczęście, do granicy jest tylko z dwadzieścia kilometrów, drugie tyle mamy do
miasta, w którym chcemy się na trochę zatrzymać.
Prizren
jest piękny. Zabytkowe, wąskie uliczki, obok siebie świątynie różnych wyznań.
W
zgodnej perspektywie układają się w jednej linii minaret meczetu, wieże cerkwi
i katolickiego kościoła. Szkoda, że mój aparat znowu zastrajkował. To miasto
bardziej mi się podoba niż zwiedzane podczas poprzedniej eskapady czarnogórskie
Stari Bar i Kotor. Oba są wpisane na listę UNESCO. Faktycznie zabytków z
różnych epok w nich od groma, nie wiadomo, co podziwiać. Ale to miasta dla
turystów, a Prizren żyje. Ulice są pełne miejscowych ludzi, co parę kroków
stoją krany z pyszną, źródlaną wodą prosto z gór. Co jakiś czas oblegają je
grupki spragnionych. Jest czerwiec, miesiąc szkolnych i studenckich egzaminów.
Tabuny ładnych dziewcząt przemierzają stare miasto. Ale są też ślady
przeszłości. W restauracji, gdy czekamy na posiłek, inwalida próbuje nam
sprzedać jakieś tanie długopisy. Mówi, że był żołnierzem. Chyba takim, jakiego
pomnik widnieje kilkadziesiąt metrów od nas. Pomnik ku czci UCK. Powstańczej
albańskiej armii broniącej miejscową ludność przed Serbami. Tych ostatnich
ostało się w całej Republice Kosovo coś ze 2 %. Na terenie grekokatolickiej
cerkwi jest posterunek policji, pilnują dzień i noc, by nie doszło do wypadków
wandalizmu. Ostrzegają przed tym tablice na murze świątyni. W mieście na
bilbordach hasła sugerujące, że EULEX czyli Europejski Trybunał Sprawiedliwości
jest na pasku Serbii. Na murach spotyka się wypisane sprayem hasło Fuck Srbija!
Czuć, jak pod skamieniałą skorupą pulsuje rozpalona lawa. Albańczycy chyba się
zachłystują wywalczoną wolnością. Kraj wygląda, jak część Albanii i nikt nie ma
złudzeń, że kiedyś zostanie do niej włączony. Nowobogackie salony samochodowe
ekskluzywnych marek kłują w oczy. Obowiązującą walutą jest euro, ceny są też
tak podciągnięte, jakby wszyscy pracowali w siłach ONZ i stamtąd brali dobre
wypłaty.
Na
każdej ulicy znajdujemy kilka salonów sukien ślubnych. Moje oczy etnologa
cieszą, nadzwyczaj tu popularne, stroje ludowe. Prizren słynie z grubego,
bogatego haftu robionego srebrną lub złotą nicią i z pięknych koronek.
Podziwiamy te cacka, razem z Kaśką, przez szybę. Jak to bywa w takich sklepach,
klienci zaglądają tu od wielkiego dzwonu. Jest pusto, dwie sprzedawczynie wyraźnie
się cieszą, gdy wchodzimy do środka. Niestety, nie pogadamy sobie, próby
wykreowania jakiegoś słowiańskiego narzecza spełzły na niczym. Dowiaduję się tylko,
że kompletny, kobiecy strój kosztuje od dwóch do trzech tysięcy euro. Ale to
tutaj w mieście, na wsi, gdzieś w górach skompletowałoby się to może taniej.
Zresztą podobnie wygląda cena porządnego stroju naszych górali podhalańskich,
porządnego- czyli nie w wersji dla ceprów.
Pracownice
sklepu, zmiękczone naszym zachwytem, proponują Kasi przymierzenie całego stroju
ludowego panny młodej. Szybko wykonuję bardzo nieprofesjonalną sesję
fotograficzną, a Kasia robi klik i wysyła telefonem plik, oczywiście do
Blediego, żeby wiedział, co go czeka!
Wracając
do zaparkowanego samochodu, mijamy stary meczet z przylegającą do niego łaźnią
- istne cudo – niestety, cholerny aparat nadal strajkuje. Będę musiał tu
przyjechać jeszcze raz.
Kierujemy
się w stronę Macedonii, bo tam jest tańsze paliwo. Mijamy bazę wojskową sił
ONZ, wysokie płoty, druty kolczaste, wieżyczki obserwacyjne. Do lądowania
schodzi potężny transportowy śmigłowiec. To wszystko każe pamiętać o czymś, co
się stało w tak cywilizowanej Europie. Dodajemy kolejne odcinki naszej drogi
powrotnej do domu. Bladym świtem meldujemy się na Słowacji, rano jesteśmy w
Polsce. Na upartego mógłbym zdążyć do pracy, ale co tam, byłem na Bałkanach,
nie spieszy mi się do merkantylnego świata!
Katarzyno,
Jacku, Piotrze - dziękuję Wam za drogę - podróż i cel -góry!
Podczas
tej wycieczki za oprawę muzyczną byli również odpowiedzialni artyści ze
wschodu; wsłuchiwaliśmy się w składankę pieśni biesiadnych z Krasojarskiego
Kraju, z płyty pod tytułem „Gulianoczka na Kawkazie 2” wydanej przez Muzykalnyj
Stil.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńZauważyłem, że wyjazdy do Albanii stają się co raz bardziej popularne więc chyba za rok lub może nawet wcześniej także się tam wybiorę. Za każdym razem jak wyjeżdżam gdziekolwiek to mam ze sobą ubezpieczenie na wakacje https://kioskpolis.pl/ubezpieczenia-na-wakacje/ które pozwala mi spędzać czas w bezpieczny sposób, nie martwiąc się o swoje zdrowie.
OdpowiedzUsuńA jak wyjechaliście z Polski? Autem czy jednak komunikacją grupową? Ja chyba wolałabym własnym transportem. Tylko wiadomo troche więcej obaw na trasie, za komfort. Dlatego trzeba dobrze to przemyśleć i pamiętaćo aktualnym OC - https://ubezpieczamy-auto.pl/
OdpowiedzUsuń