niedziela, 26 stycznia 2014

Koniec wycieczki. Kaukaz sierpień 2013- część 8

 
 
Kilka dni w Adżarii minęło. Czas goni, a warto jeszcze pospacerować po Tbilisi. Niektórzy nawet nalegają na szybszy wyjazd, co stolica, to stolica. Znowu jesteśmy w komplecie i na kwaterze robi się ciasno. Dotarli do nas Ania z Piotrem w glorii zdobywców Elbrusa oraz Beata z Grzegorzem szczęśliwi po spełnieniu swoich marzeń. Omar pomaga mi wyprawić całe to towarzystwo w drogę. Są pewne trudności ze znalezieniem odpowiednio pojemnego środka transportu. Rozwiązaniem będzie odbycie podróży na raty. Grupę malkontentów niezadowolonych z pobytu nad morzem wysyłamy dzień wcześniej. Przyjeżdża po nich solidnie odpicowany mercedes Vito. Ciemne szyby, chromy, sromy i co ino tylko. Nawet klimatyzacja i to działająca! Pojechali!
 
Ja tradycyjnie wybieram się na pożegnalną wycieczkę z malowniczym Batumi. Ciekawe, czy tu jeszcze przyjadę? Reszta grupy rusza moim wczorajszym szlakiem do Sarpi. Przewyższą moje dokonania, bo zew orientu zagna ich het do Turcji. Zawsze to jedna pieczątka więcej w paszporcie. Dotarli do pierwszej większej miejscowości po tamtej stronie. Przynajmniej skosztowaliśmy oryginalnej, tureckiej chałwy. Ja zajrzałem we wszystkie kąty, które mnie już wcześniej zauroczyły, pomyszkowałem po księgarniach i postanowiłem wrócić do domu pieszo, a w każdym razie iść wzdłuż nabrzeża póki mi się nie znudzi.
 
Szkoda, że takie świetne pomysły przychodzą do głowy tak późno. Rogatki miasta wydawały się nieciekawe, minąłem jakieś ostatnie blokowiska i dzikie parkingi dla ciężarówek. W tle stały magazyny z częściami samochodowymi i szemranymi zakładami remontującymi samochodowy złom. Po drugiej stronie szosy dojrzałem klimatyczną bramę zwiastującą targ rybny. Metaloplastyka odwoływała się do najlepszych wzorców socrealizmu. Targowisko było dokładnie takie jakie powinno być. Ryby duże i małe, prawie martwe, martwe i całkiem martwe pokrojone na dzwonka. Oprócz tego jeszcze inne morskie różności, skorupiaki i mięczaki.
 
Gwar i tłok, mężczyźni kurzący papierosy zgoła w nie unijny sposób. I ten zapach, który znałem z Stone Town czy Dar es Salaam. Krążyłem po stoiskach, dotykałem srebrnych, wrzecionowatych kształtów. Fajnie byłoby zjeść jakiś czarnomorski przysmak. Skierowałem się do pobliskiego baru. Lokal też był akuratny, taki jak powinny być rybne bary. Przykryte ceratą stoliki i morskie powietrze. Spytałem właściciela, wielkiego Gruzina, co może mi zaproponować. Wszystko, mogę zjeść wszystko, tylko muszę pójść na targ i sobie kupić, co tylko będę chciał, a on mi to przygotuje, ugotuje, usmaży i poda.
 
Super! Pomysł mi się spodobał, zrobiłem w tył zwrot i ruszyłem na stragan rozkoszować się możliwością wyboru. Powstrzymując się swoimi ograniczonymi możliwościami trawiennymi ograniczyłem zakupy do ryby, sztuk jeden i kilku garści małży. Zapłaciłem za to jakieś śmieszne pieniądze. Oczywiście ryba została na moich oczach oprawiona i oczyszczona, a małże przepłukane. Zaniosłem produkty do baru i czekałem na finał. Chyba dobrze trafiłem, w lokalu było sporo gości, a część z nich to byli kierowcy ciężarówek z pobliskiego parkingu. Szoferzy na całym świecie wiedzą gdzie jest dobre żarcie. Jeżeli to się sprawdza w Polsce, to pewnie działa też w Gruzji.
 
Działało. Może i dobrze, że ten przybytek rozkoszy odkryłem ostatniego dnia, zawsze lepiej dźwigać lżejszy bagaż. Tym bardziej, że dobito mnie też na kwaterze częstując turecka chałwą. Osłodziło to mi odrobinę gorycz płynącą z wiadomości otrzymanej od części grupy wyekspediowanej tego ranka do Tbilisi. Załatwiłem dla nich zepsuty samochód, jechali cały dzień, co chwilę go remontując, klimatyzacja wysiadła już za pierwszym zakrętem! Oj, chyba ktoś mnie uważa za demiurga. Poczułem się jakbym był kolegą Prometeusza. Mam nadzieję, że mnie nie przykują po sąsiedzku!
 
 Następnego dnia po śniadaniu zaczęliśmy niemrawo przygotowywać bagaże do transportu. Umówiony kierowca przyjechał i nie mieliśmy wyjścia. Wylewnie pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i ruszyliśmy w drogę. Tym razem na wstępie uprzedziłem kierowcę, że chcemy zaliczyć po drodze jeszcze jakąś atrakcję i myślę o skalnym mieście Uplisciche. Mieliśmy szczęście, gość pochodził spod Gori i świetnie znał tamte okolice. Dzięki Bogu, było to co prawda niedaleko od miasta, jednak należało wiedzieć, gdzie trzeba skręcić. Jechaliśmy przez okolice, gdzie psy szczekają drugą stroną. Na starożytność tutejszej cywilizacji wskazywały pędy winorośli porastające domostwa. Kultura wina!
 
Busik jedzie wzdłuż rzeki Mtkwari, bardziej u nas znanej pod jej azerską nazwą Kura. Nad tą rzeka powstało kilka takich skalnych miast, ale to, do którego mamy zawitać zajmuje największą powierzchnię. Dotarliśmy na miejsce, na parkingu stał turystyczny autobus i kilka osobówek. Znowu dominował język polski. Na początku zwiedziliśmy multimedialną ekspozycję pokazującą tło kulturowe i historyczne. Przelecieliśmy przez sklepik z pamiątkami i wydawnictwami oraz wystawę strojów regionalnych wypożyczonych przez Muzeum Etnograficzne w Gori. Wszystko to są suplementy ładnie, po europejsku opakowane, ale nasz główny cel wymaga jeszcze niedługiego spaceru.
 
Miasto rozpościera się na wielu poziomach, poszczególne pomieszczenia są połączone systemem korytarzy, schody w górę, schody w dół. Skalne okna otwarte na panoramę wijącej się w dole rzeki. Jedno z zachowanych sklepień jest zdobione kasetonami. Zastanawiam się jak pięknie musiało wyglądać gdy zdobiła je polichromia. Dzisiaj jedynie możemy snuć przypuszczenia co do pierwotnego wyglądu i przeznaczenia różnych przestrzeni. Coś, co dzisiaj jest określane jako targowisko, we wcześniejszych źródłach było przedstawiane jako teatr. Dzisiaj to jest zespół regularnych, kamiennych występów.
 
Możemy to jedynie interpretować na podstawie innych, zachowanych zabytków. Najważniejsza jest świadomość, że to wszystko wyszło spod ludzkich rąk, a tradycja zamieszkania tutaj była ciągła od czasów Paleolitu. Ukryte miasto przezywało swój rozkwit podczas najazdów arabskich. Wtedy pełniło rolę centrum administracyjnego kraju. Niestety, kolejne agresje mongolskie, timurydzkie i tureckie już go nie oszczędziły. W czasach nowoczesnych  istnienie miasta poszło w niepamięć. Choć zachowały się źródła mówiące o praktykach pogańskich przeprowadzanych w jego murach jeszcze w XIX wieku.
 
Dzisiaj te ruiny świadczą o starożytności i ciągłości gruzińskiej kultury, a na pewno o jej starszeństwie nad kulturą krajów ościennych- Rosji i Turcji. A dla młodego państw to bardzo ważne. Jeszcze parę ujęć aparatem fotograficznym i dalej w drogę! Nie dają mi spokoju zaobserwowane wcześniej winorośle, kierowca potwierdza- w okolicy można kupić wino. Nie szukaliśmy długo, odpowiednie zakupy w postaci domowego, białego i czerwonego wina zrobiłem w przydrożnym sklepie. Było cierpkie, ale głupio mi było odmówić po skosztowaniu testowej działki i na dalszą drogę zaopatrzyłem się po flaszce każdego rodzaju.
 
Miejsce noclegu w Tbilisi od dawna mam już uzgodnione. To guest house prowadzony przez panią Irinę. Potwierdzam telefonicznie nasze niedługie przybycie i oddaję aparat kierowcy. Niech się w swoim starodawnym języku dogadają jak dojechać. Właścicielka jeszcze  mnie uprzedza, żebyśmy się przypadkiem nie pomylili i nie wkwaterowali do położonego po sąsiedzku hoteliku dla Arabów. Ona nic przeciwko Semitom nie ma, ale żebym uważał. No fakt, jesteśmy w cieniu Kaukazu, a zaledwie wczoraj stolice opuścili arabscy okupanci. Samochód przeciska się przez zatłoczone dzielnice, na dodatek dzisiaj jest jeszcze mecz Dynama Tbilisi. Droga jest prowadząca w stronę stadionu jest zamknięta, więc pchamy się objazdem.
 
Jesteśmy na miejscu. Wędrujemy z tobołami wąską klatka schodową stuletniej kamienicy. Dlaczego to zawsze musi być ostatnie piętro? Energiczna gospodyni rozdziela nas po kilku pokojach z piętrowymi łóżkami. Kupiłam piętrowe gdy podnieśli podatek od działalności hotelowej- tłumaczy, nie podniosłam cen. Moją uwagę zwracają stare, ciężkie meble z mnóstwem stojących na nich bibelotów. Gospodyni Irine Dżaparidze tłumaczy mi jeszcze jak trafić do lokalu gdzie podają naprawdę pyszne chinkali i ruszmy na podbój miasta. Restauracja jest w dobrym miejscu, po sąsiedzku znajduje się Teatr Dramatyczny, dla równowagi miejsce jest naznaczone przez pierwszy w Gruzji bar McDonald's. Schodzimy w dół wąskimi schodami, lokal mieści się w piwnicy.
 
Zajmujemy jeden stół. Z głośników sączy się pop. Grupa rozbawionych nastolatek świętuje czyjąś osiemnastkę albo po prostu bawi się w wakacyjny wieczór. Chcą nas wyrwać na parkiet, o dziwo trzymamy się mocno. Wreszcie na stół wjeżdżają pierogi. Licytujemy się w ilości zjadanych. Gwiazda śląskiej kardiochirurgii błyszczy również na tym polu. Jest już późno, stare budynki prężą się w szamerunkach iluminacji, wracamy na nocleg. Rano w naszej noclegowni panuje harmider, są tylko dwie łazienki, ale nad wszystkim unosi się pogodny duch właścicielki więc stada backpackersów przemieszczają się bezkonfliktowo.
 
Większość z nich stosuje dobrze nam znany kod kulturowy- to obywatele Rosji, Ukrainy, Izraela. Ze zdjęć wiszących na ścianach i licznych bibelotów wynika, że goszczą tu też często turyści z Zachodu. Sączę poranny czaj i rozmawiam z Iriną. Kiedyś pracowała na wydziale konserwacji zabytków tbiliskiego uniwersytetu- stąd obecność tych wszystkich pięknych, starych rzeczy. Dzisiaj już woli nowe zajęcie, dom jest nieustannie pełen ludzi, wtedy jest w swoim żywiole. Trzeba załatwić transport, noclegi gdzieś na drugim krańcu Gruzji, sprawdzić połączenia komunikacyjne. Do tego jeszcze zawsze znajdzie żeby z każdym pogadać i pożartować. Cała Irine! Dzisiaj chcę dotrzeć do skansenu. Radzi mi żebym skorzystał z metra, a potem miejskiego autobusu.
 
To dość daleko. Ja mam jednak swój sposób na wkupienie się w łaski metropolii. Pójdę na piechotę, wydaje się, że łatwiej przeniknąć tkankę miasta czując jego bruk pod stopami. Świetnie ta metoda mi się była sprawdziła w Berlinie, gdy tam mieszkałem. Pierwsze parę miesięcy przeznaczyłem na piesze obejście stolicy Niemiec. Koledzy się dziwili, że udaje mi się wracać cało z wieczornych eskapad po Zoologischer Garten i Prenzlauer Bergu, ale miasto miałem opanowane lepiej od tureckich taksiarzy. Spacer po stolicy Gruzji także mi się spodobał. Może tajemnic nie zgłębiłem ale zbudowałem własny obraz tego eklektycznego fragmentu miasta. Droga, w każdym razie była długa i prawie cały czas pod górę.
 
Skansen jest położony na stoku zbocza i jest stamtąd wspaniały widok na miasto. Muzeum w swojej nazwie- Giorgi Chitaia Open Air Museum of Ethnography uczciło swojego pomysłodawcę- Giorgi Chitaia, jednego z ojców gruzińskiej etnografii, dzięki któremu przetrwała ona lata sowieckiej administracji. Pokazuje zabudowania mieszkalne i gospodarcze większości krain historycznych Gruzji. Dwa z kilkunastu budynków objęte są pomocą finansową Unii Europejskiej. Dzięki tym funduszom uruchomiono dwa etaty i w tych obiektach można spotkać przewodniczki władające obcymi językami i udzielające turystom informacji.
 
Po budynku reprezentującym region Megrelii oprowadza mnie sympatyczna Ketino (chyba najbardziej popularne imię kobiece!) ubrana w skromny strój wieśniaczki. Wcześniej pracowała jako dziennikarka w gazecie. Gdy studiowałem na wydziale etnologii często się dziwiłem, że w dziełach polskich etnografów jest tyle odwołań do różnych kaukaskich artefaktów. Wnętrze i wyposażenie chaty gospodarza z Megrelii jest podobne do tego, co możemy spotkać na obszarze całych Karpat. Ktoś kto jest laikiem mógłby się łatwo pomylić. Szkoda, że nie robią takich wycieczek na studiach. O ile łatwiej można dostrzec kulturowe szlaki mogąc wziąć do ręki kawałek drewna, skóry lub metalu.
 
 Kolejny dom, także z obsługą przewodnicką także pochodzi z Megrelii, jest znacznie bogatszy, wielopokojowy, więcej mebli, niektóre zdobione, kominki. Jego właściciel lubił polować, na ścianach wiszą piękne kobierce. Ruszam dalej, kolejne budynki są ciekawe, świetnie przystosowane do surowych warunków, wysokie podmurówki, solidne przewody kominowe, oszczędne zdobienia. O takich domach się mówi, że są świetnie wpasowane w krajobraz. Najbardziej zachwyca mnie obiekt z Kachetii. To skalisty kraj słynny z uprawy winorośli, wciskający się klinem w sąsiedni Azerbejdżan.
 
 Dom jest wbudowany w stok wzniesienia, nie posiada okien. Światło dzienne dociera jedynie przez świetlik w dachu lub przez drzwi, o ile je zostawimy otwarte. Świetlik został stworzony przez ośmioboczne wieńce, zwężają się one stopniowo i tworzą coś na kształt stożka wyprowadzonego ponad dach. Wnętrze mimo nikłego oświetlenia jest ciekawe i barwne. Dom oprócz ściany frontowej, fragmentów dwóch ścian bocznych i konstrukcji świetlika tkwi w gruncie. To najlepsza izolacja, teraz tego typu realizacje tworzą nawiedzeni ekologicznie architekci. Czapki z głów!
 
 Zachwyty zachwytami, ale czeka mnie jeszcze droga powrotna. Tez konsekwentnie korzystam z napędu własnych mięśni przy tym nie używam roweru. Żeby się dodatkowo sponiewierać w leżącej na szlaku winiarni kupuję 8 litrów wina. Gruzini są sympatyczni, więc bez problemu zostawiam ten ciężar w zaprzyjaźnionym barze. Ze studentem dorabiającym za ladą zaprzyjaźniłem się w ciągu 10 minut. Teraz wędruję na stare miasto. Na nadrzecznym bulwarze rozsiedli się handlarze staroci, wyprzedaż sowieckiego imperium, ale są i pamiątki ze starszych czasów. Koledzy, którymi rozmawiałem później wypatrzyli nawet jakieś skomplikowane ginekologiczne instrumenty. Jest już późne popołudnie, deptak zaczyna się zaludniać.
 
To najbardziej atrakcyjne miejsce w Tbilisi więc jest sporo turystów. Mnóstwo sklepów z pamiątkami. Dzisiaj cała nasza grupa rzuciła się na starówkę, specjalnie się nie dziwię, że spotykam Anię, chwilę spacerujemy razem. Odkrywamy świetny antykwariat z dywanami i innym rękodziełem. Przeważnie import z Azerbejdżanu ale odkrywam też wyroby irańskie. Tradycyjnie ruszam szlakiem obiektów kultu. Zwiedzamy synagogę, potem już samotnie podziwiam meczet i potureckie łaźnie. Jest ciemno muszę wracać w opiekuńcze ramiona Iriny, jeszcze trzeba odebrać wino z depozytu, a po północy mamy samolot do Polski. Z przerwą na sen w Mińsku ;-). Żegnaj Gruzjo albo raczej- do zobaczenia!
 
Podobno droga jest ważniejsza od celu, ale czym by była droga bez spotkanych na niej ludzi? Tylko linią łączącą dwa punkty. Dziękuję Wszystkim; Ani, Beacie, Izie, Monice, dwóm Marcinom, dwóm Tomaszom, Łukaszowi, Cezaremu, Wiktorowi, Danielowi, Krzysztofowi, Rafałowi, Grzegorzowi i Piotrowi. Do zobaczenia w górach!
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz