Kilka dni w Adżarii minęło. Czas
goni, a warto jeszcze pospacerować po Tbilisi. Niektórzy nawet nalegają na
szybszy wyjazd, co stolica, to stolica. Znowu jesteśmy w komplecie i na
kwaterze robi się ciasno. Dotarli do nas Ania z Piotrem w glorii zdobywców Elbrusa
oraz Beata z Grzegorzem szczęśliwi po spełnieniu swoich marzeń. Omar pomaga mi
wyprawić całe to towarzystwo w drogę. Są pewne trudności ze znalezieniem
odpowiednio pojemnego środka transportu. Rozwiązaniem będzie odbycie podróży
na raty. Grupę malkontentów niezadowolonych z pobytu nad morzem wysyłamy dzień
wcześniej. Przyjeżdża po nich solidnie odpicowany mercedes Vito. Ciemne szyby,
chromy, sromy i co ino tylko. Nawet klimatyzacja i to działająca! Pojechali!
Ja
tradycyjnie wybieram się na pożegnalną wycieczkę z malowniczym
Batumi. Ciekawe, czy tu jeszcze przyjadę? Reszta grupy rusza moim wczorajszym
szlakiem do Sarpi. Przewyższą moje dokonania, bo zew orientu zagna ich het do
Turcji. Zawsze to jedna pieczątka więcej w paszporcie. Dotarli do pierwszej
większej miejscowości po tamtej stronie. Przynajmniej skosztowaliśmy
oryginalnej, tureckiej chałwy. Ja zajrzałem we wszystkie kąty, które mnie już
wcześniej zauroczyły, pomyszkowałem po księgarniach i postanowiłem wrócić do
domu pieszo, a w każdym razie iść wzdłuż nabrzeża póki mi się nie znudzi.
Szkoda, że takie świetne pomysły przychodzą do głowy tak późno. Rogatki miasta
wydawały się nieciekawe, minąłem jakieś ostatnie blokowiska i dzikie parkingi
dla ciężarówek. W tle stały magazyny z częściami samochodowymi i szemranymi
zakładami remontującymi samochodowy złom. Po drugiej stronie szosy dojrzałem
klimatyczną bramę zwiastującą targ rybny. Metaloplastyka odwoływała się do
najlepszych wzorców socrealizmu. Targowisko było dokładnie takie jakie powinno
być. Ryby duże i małe, prawie martwe, martwe i całkiem martwe pokrojone na
dzwonka. Oprócz tego jeszcze inne morskie różności, skorupiaki i mięczaki.
Gwar
i tłok, mężczyźni kurzący papierosy zgoła w nie unijny sposób. I ten zapach,
który znałem z Stone Town czy Dar es Salaam. Krążyłem po stoiskach, dotykałem
srebrnych, wrzecionowatych kształtów. Fajnie byłoby zjeść jakiś czarnomorski
przysmak. Skierowałem się do pobliskiego baru. Lokal też był akuratny, taki jak
powinny być rybne bary. Przykryte ceratą stoliki i morskie powietrze. Spytałem
właściciela, wielkiego Gruzina, co może mi zaproponować. Wszystko, mogę zjeść
wszystko, tylko muszę pójść na targ i sobie kupić, co tylko będę chciał, a on
mi to przygotuje, ugotuje, usmaży i poda.
Super! Pomysł mi się spodobał,
zrobiłem w tył zwrot i ruszyłem na stragan rozkoszować się możliwością wyboru.
Powstrzymując się swoimi ograniczonymi możliwościami trawiennymi ograniczyłem
zakupy do ryby, sztuk jeden i kilku garści małży. Zapłaciłem za to jakieś śmieszne
pieniądze. Oczywiście ryba została na moich oczach oprawiona i oczyszczona, a
małże przepłukane. Zaniosłem produkty do baru i czekałem na finał. Chyba dobrze
trafiłem, w lokalu było sporo gości, a część z nich to byli kierowcy ciężarówek
z pobliskiego parkingu. Szoferzy na całym świecie wiedzą gdzie jest dobre
żarcie. Jeżeli to się sprawdza w Polsce, to pewnie działa też w Gruzji.
Działało. Może i dobrze, że ten przybytek rozkoszy odkryłem ostatniego dnia,
zawsze lepiej dźwigać lżejszy bagaż. Tym bardziej, że dobito mnie też na
kwaterze częstując turecka chałwą. Osłodziło to mi odrobinę gorycz płynącą z
wiadomości otrzymanej od części grupy wyekspediowanej tego ranka do Tbilisi.
Załatwiłem dla nich zepsuty samochód, jechali cały dzień, co chwilę go remontując,
klimatyzacja wysiadła już za pierwszym zakrętem! Oj, chyba ktoś mnie uważa za
demiurga. Poczułem się jakbym był kolegą Prometeusza. Mam nadzieję, że mnie nie
przykują po sąsiedzku!
Następnego dnia po śniadaniu zaczęliśmy niemrawo
przygotowywać bagaże do transportu. Umówiony kierowca przyjechał i nie mieliśmy
wyjścia. Wylewnie pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i ruszyliśmy w drogę.
Tym razem na wstępie uprzedziłem kierowcę, że chcemy zaliczyć po drodze jeszcze
jakąś atrakcję i myślę o skalnym mieście Uplisciche. Mieliśmy szczęście, gość pochodził
spod Gori i świetnie znał tamte okolice. Dzięki Bogu, było to co prawda
niedaleko od miasta, jednak należało wiedzieć, gdzie trzeba skręcić. Jechaliśmy
przez okolice, gdzie psy szczekają drugą stroną. Na starożytność tutejszej
cywilizacji wskazywały pędy winorośli porastające domostwa. Kultura wina!
Busik
jedzie wzdłuż rzeki Mtkwari, bardziej u nas znanej pod jej azerską nazwą Kura. Nad
tą rzeka powstało kilka takich skalnych miast, ale to, do którego mamy zawitać
zajmuje największą powierzchnię. Dotarliśmy na miejsce, na parkingu stał
turystyczny autobus i kilka osobówek. Znowu dominował język polski. Na początku
zwiedziliśmy multimedialną ekspozycję pokazującą tło kulturowe i historyczne.
Przelecieliśmy przez sklepik z pamiątkami i wydawnictwami oraz wystawę strojów
regionalnych wypożyczonych przez Muzeum Etnograficzne w Gori. Wszystko to są
suplementy ładnie, po europejsku opakowane, ale nasz główny cel wymaga jeszcze
niedługiego spaceru.
Miasto rozpościera się na wielu poziomach, poszczególne
pomieszczenia są połączone systemem korytarzy, schody w górę, schody w dół.
Skalne okna otwarte na panoramę wijącej się w dole rzeki. Jedno z zachowanych
sklepień jest zdobione kasetonami. Zastanawiam się jak pięknie musiało wyglądać
gdy zdobiła je polichromia. Dzisiaj jedynie możemy snuć przypuszczenia co do
pierwotnego wyglądu i przeznaczenia różnych przestrzeni. Coś, co dzisiaj jest
określane jako targowisko, we wcześniejszych źródłach było przedstawiane jako
teatr. Dzisiaj to jest zespół regularnych, kamiennych występów.
Możemy to
jedynie interpretować na podstawie innych, zachowanych zabytków. Najważniejsza
jest świadomość, że to wszystko wyszło spod ludzkich rąk, a tradycja
zamieszkania tutaj była ciągła od czasów Paleolitu. Ukryte miasto przezywało
swój rozkwit podczas najazdów arabskich. Wtedy pełniło rolę centrum
administracyjnego kraju. Niestety, kolejne agresje mongolskie, timurydzkie i
tureckie już go nie oszczędziły. W czasach nowoczesnych istnienie miasta poszło w
niepamięć. Choć zachowały się źródła mówiące o praktykach pogańskich
przeprowadzanych w jego murach jeszcze w XIX wieku.
Dzisiaj te ruiny świadczą
o starożytności i ciągłości gruzińskiej kultury, a na pewno o jej starszeństwie
nad kulturą krajów ościennych- Rosji i Turcji. A dla młodego państw to bardzo
ważne. Jeszcze parę ujęć aparatem fotograficznym i dalej w drogę! Nie dają mi
spokoju zaobserwowane wcześniej winorośle, kierowca potwierdza- w okolicy można
kupić wino. Nie szukaliśmy długo, odpowiednie zakupy w postaci domowego,
białego i czerwonego wina zrobiłem w przydrożnym sklepie. Było cierpkie, ale
głupio mi było odmówić po skosztowaniu testowej działki i na dalszą drogę
zaopatrzyłem się po flaszce każdego rodzaju.
Miejsce noclegu w Tbilisi od dawna
mam już uzgodnione. To guest house prowadzony przez panią Irinę. Potwierdzam
telefonicznie nasze niedługie przybycie i oddaję aparat kierowcy. Niech się w
swoim starodawnym języku dogadają jak dojechać. Właścicielka jeszcze mnie
uprzedza, żebyśmy się przypadkiem nie pomylili i nie wkwaterowali do
położonego po sąsiedzku hoteliku dla Arabów. Ona nic przeciwko Semitom nie ma,
ale żebym uważał. No fakt, jesteśmy w cieniu Kaukazu, a zaledwie wczoraj stolice
opuścili arabscy okupanci. Samochód przeciska się przez zatłoczone dzielnice,
na dodatek dzisiaj jest jeszcze mecz Dynama Tbilisi. Droga jest prowadząca w
stronę stadionu jest zamknięta, więc pchamy się objazdem.
Jesteśmy na miejscu.
Wędrujemy z tobołami wąską klatka schodową stuletniej kamienicy. Dlaczego to
zawsze musi być ostatnie piętro? Energiczna gospodyni rozdziela nas po kilku
pokojach z piętrowymi łóżkami. Kupiłam piętrowe gdy podnieśli podatek od
działalności hotelowej- tłumaczy, nie podniosłam cen. Moją uwagę zwracają
stare, ciężkie meble z mnóstwem stojących na nich bibelotów. Gospodyni Irine
Dżaparidze tłumaczy mi jeszcze jak trafić do lokalu gdzie podają naprawdę
pyszne chinkali i ruszmy na podbój miasta. Restauracja jest w dobrym miejscu,
po sąsiedzku znajduje się Teatr Dramatyczny, dla równowagi miejsce jest
naznaczone przez pierwszy w Gruzji bar McDonald's. Schodzimy w dół wąskimi
schodami, lokal mieści się w piwnicy.
Zajmujemy jeden stół. Z głośników sączy
się pop. Grupa rozbawionych nastolatek świętuje czyjąś osiemnastkę albo po
prostu bawi się w wakacyjny wieczór. Chcą nas wyrwać na parkiet, o dziwo
trzymamy się mocno. Wreszcie na stół wjeżdżają pierogi. Licytujemy się w ilości
zjadanych. Gwiazda śląskiej kardiochirurgii błyszczy również na tym polu. Jest
już późno, stare budynki prężą się w szamerunkach iluminacji, wracamy na
nocleg. Rano w naszej noclegowni panuje harmider, są tylko dwie łazienki, ale
nad wszystkim unosi się pogodny duch właścicielki więc stada backpackersów
przemieszczają się bezkonfliktowo.
Większość z nich stosuje dobrze nam znany
kod kulturowy- to obywatele Rosji, Ukrainy, Izraela. Ze zdjęć wiszących na
ścianach i licznych bibelotów wynika, że goszczą tu też często turyści z
Zachodu. Sączę poranny czaj i rozmawiam z Iriną. Kiedyś pracowała na wydziale
konserwacji zabytków tbiliskiego uniwersytetu- stąd obecność tych wszystkich
pięknych, starych rzeczy. Dzisiaj już woli nowe zajęcie, dom jest nieustannie
pełen ludzi, wtedy jest w swoim żywiole. Trzeba załatwić transport, noclegi
gdzieś na drugim krańcu Gruzji, sprawdzić połączenia komunikacyjne. Do tego
jeszcze zawsze znajdzie żeby z każdym pogadać i pożartować. Cała Irine! Dzisiaj
chcę dotrzeć do skansenu. Radzi mi żebym skorzystał z metra, a potem miejskiego
autobusu.
To dość daleko. Ja mam jednak swój sposób na wkupienie się w łaski
metropolii. Pójdę na piechotę, wydaje się, że łatwiej przeniknąć tkankę miasta
czując jego bruk pod stopami. Świetnie ta metoda mi się była sprawdziła w
Berlinie, gdy tam mieszkałem. Pierwsze parę miesięcy przeznaczyłem na piesze
obejście stolicy Niemiec. Koledzy się dziwili, że udaje mi się wracać cało z
wieczornych eskapad po Zoologischer Garten i Prenzlauer Bergu, ale miasto
miałem opanowane lepiej od tureckich taksiarzy. Spacer po stolicy Gruzji także
mi się spodobał. Może tajemnic nie zgłębiłem ale zbudowałem własny obraz tego
eklektycznego fragmentu miasta. Droga, w każdym razie była długa i prawie cały
czas pod górę.
Skansen jest położony na stoku zbocza i jest stamtąd wspaniały
widok na miasto. Muzeum w swojej nazwie- Giorgi Chitaia Open Air Museum of
Ethnography uczciło swojego pomysłodawcę- Giorgi Chitaia, jednego z ojców
gruzińskiej etnografii, dzięki któremu przetrwała ona lata sowieckiej
administracji. Pokazuje zabudowania mieszkalne i gospodarcze większości krain
historycznych Gruzji. Dwa z kilkunastu budynków objęte są pomocą finansową Unii
Europejskiej. Dzięki tym funduszom uruchomiono dwa etaty i w tych obiektach
można spotkać przewodniczki władające obcymi językami i udzielające turystom
informacji.
Po budynku reprezentującym region Megrelii oprowadza mnie
sympatyczna Ketino (chyba najbardziej popularne imię kobiece!) ubrana w skromny
strój wieśniaczki. Wcześniej pracowała jako dziennikarka w gazecie. Gdy
studiowałem na wydziale etnologii często się dziwiłem, że w dziełach polskich
etnografów jest tyle odwołań do różnych kaukaskich artefaktów. Wnętrze i
wyposażenie chaty gospodarza z Megrelii jest podobne do tego, co możemy spotkać
na obszarze całych Karpat. Ktoś kto jest laikiem mógłby się łatwo pomylić. Szkoda,
że nie robią takich wycieczek na studiach. O ile łatwiej można dostrzec
kulturowe szlaki mogąc wziąć do ręki kawałek drewna, skóry lub metalu.
Kolejny
dom, także z obsługą przewodnicką także pochodzi z Megrelii, jest znacznie
bogatszy, wielopokojowy, więcej mebli, niektóre zdobione, kominki. Jego
właściciel lubił polować, na ścianach wiszą piękne kobierce. Ruszam dalej,
kolejne budynki są ciekawe, świetnie przystosowane do surowych warunków,
wysokie podmurówki, solidne przewody kominowe, oszczędne zdobienia. O takich
domach się mówi, że są świetnie wpasowane w krajobraz. Najbardziej zachwyca
mnie obiekt z Kachetii. To skalisty kraj słynny z uprawy winorośli, wciskający
się klinem w sąsiedni Azerbejdżan.
Dom jest wbudowany w stok wzniesienia, nie
posiada okien. Światło dzienne dociera jedynie przez świetlik w dachu lub przez
drzwi, o ile je zostawimy otwarte. Świetlik został stworzony przez ośmioboczne
wieńce, zwężają się one stopniowo i tworzą coś na kształt stożka wyprowadzonego
ponad dach. Wnętrze mimo nikłego oświetlenia jest ciekawe i barwne. Dom oprócz
ściany frontowej, fragmentów dwóch ścian bocznych i konstrukcji świetlika tkwi
w gruncie. To najlepsza izolacja, teraz tego typu realizacje tworzą nawiedzeni
ekologicznie architekci. Czapki z głów!
Zachwyty zachwytami, ale czeka mnie
jeszcze droga powrotna. Tez konsekwentnie korzystam z napędu własnych mięśni
przy tym nie używam roweru. Żeby się dodatkowo sponiewierać w leżącej na szlaku
winiarni kupuję 8 litrów wina. Gruzini są sympatyczni, więc bez problemu
zostawiam ten ciężar w zaprzyjaźnionym barze. Ze studentem dorabiającym za ladą
zaprzyjaźniłem się w ciągu 10 minut. Teraz wędruję na stare miasto. Na
nadrzecznym bulwarze rozsiedli się handlarze staroci, wyprzedaż sowieckiego
imperium, ale są i pamiątki ze starszych czasów. Koledzy, którymi rozmawiałem
później wypatrzyli nawet jakieś skomplikowane ginekologiczne instrumenty. Jest
już późne popołudnie, deptak zaczyna się zaludniać.
To najbardziej atrakcyjne
miejsce w Tbilisi więc jest sporo turystów. Mnóstwo sklepów z pamiątkami.
Dzisiaj cała nasza grupa rzuciła się na starówkę, specjalnie się nie dziwię, że
spotykam Anię, chwilę spacerujemy razem. Odkrywamy świetny antykwariat z
dywanami i innym rękodziełem. Przeważnie import z Azerbejdżanu ale odkrywam też
wyroby irańskie. Tradycyjnie ruszam szlakiem obiektów kultu. Zwiedzamy
synagogę, potem już samotnie podziwiam meczet i potureckie łaźnie. Jest ciemno
muszę wracać w opiekuńcze ramiona Iriny, jeszcze trzeba odebrać wino z
depozytu, a po północy mamy samolot do Polski. Z przerwą na sen w Mińsku ;-).
Żegnaj Gruzjo albo raczej- do zobaczenia!
Podobno droga jest ważniejsza od celu, ale czym by
była droga bez spotkanych na niej ludzi? Tylko linią łączącą dwa punkty.
Dziękuję Wszystkim; Ani, Beacie, Izie, Monice, dwóm Marcinom, dwóm Tomaszom,
Łukaszowi, Cezaremu, Wiktorowi, Danielowi, Krzysztofowi, Rafałowi, Grzegorzowi i Piotrowi. Do zobaczenia w górach!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz