Wylądowaliśmy w Kilimanjaro Air
Port. Był rok 2010, chyba jakoś przed świtem. Potem były 2 dni safari.
Pierwszego dnia pojechaliśmy do Manyara Lake National Park, następnego dnia
poznawaliśmy sławny Park Ngorongoro. Naszym kierowcą był wtedy Peter Mwende.
Fajny, poukładany chłopak. Ostatnio dowiedziałem się od Mosesa, że pracuje dla
jakiejś niemieckiej fundacji i zarabia bardzo przyzwoite pieniądze. Noc między
wizytami w parkach spędziliśmy na kampingu Jambo Camp Site w Mto wa Mbu. Pierwszy
raz odwiedziłem wtedy to miejsce. Wszystko było dla mnie nowe. Byłem w świecie
chłopięcych marzeń. Chłonąłem wszystko wokół całym sobą.
Potem było Kilimanjaro,
ruszyliśmy trasą Machame, z namiotami. Od razu dostałem nauczkę, że Kilimanjaro
to nie jakiś łagodny pagórek, tylko potężny masyw. Pierwszy nocleg wypadł w
obozowisku Machame Camp, znajdującym się na wysokości 2980 m, zaraz po wyjściu
z deszczowego lasu. Kolejny spędziliśmy na Shira Plateau w Shira Camp na
wysokości 3840 m. Plateau jest pozostałością po zachodnim kraterze Kilimanjaro,
zupełnie zniwelowanym przez erozję, wschodni krater to Mawenzi o wysokości 5149
m, wyglądający jak upiorna marsjańska skała. Środkowy krater Kibo pozostaje
celem zdobywców- osiąga wysokość 5896 m
Do Shira Camp dotarliśmy dość
wcześnie, więc wyciągnąłem kolegów na wydawałoby się krótki spacer. Na
rozgrzewkę obejrzeliśmy sobie pobliską jaskinię, potem skierowaliśmy się na
wzniesienie noszące nazwę Cathedral i jeszcze odwiedziliśmy rangersa
kwaterującego w Shira2 Camp. Chłopak te kilka dni służby wykorzystywał na naukę
francuskiego z przytarganych na to pustkowie podręczników. Cały ten teren jest
faktycznie mocno wypłaszczony z paroma sterczącymi skałami- świadkami minionej
przeszłości. W międzyczasie z leżącego poniżej deszczowego lasu wypełzła mgła i
w tej przysłowiowej mgle straciliśmy orientację. Bogowie albo prawa fizyki
wybawiły nas z kłopotu. Jednak trochę emocji było.
Poranek przywitał nas cienką
warstwą lodu na namiocie. Rozgrzało nas podejście na Lava Tower o wysokości
4630 m- to miał być manewr aklimatyzacyjny, bo nocleg mieliśmy znacznie niżej w
Barranco Camp na wysokości 3950 m Mur skalny w którym wypiętrza się Lava Tower
miał magiczną złocisto- czerwoną barwę w słońcu. Drugi taki bajkowy widok to górująca
nad obozowiskiem biała czapa śniegu na tle rozgwieżdżonego równikowego nieba.
Kolejny etap to najbardziej
malownicze przejście do Doliny Karanga i
mozolna wędrówka do obozowiska w Barafu Camp na wysokości 4550 m To był ostatni
nocleg przed atakiem szczytowym. Pobudka o północy- łyk herbaty, jakiś
herbatnik i w drogę. Stella Point osiągnęliśmy akurat o takiej porze, że
mogliśmy widzieć czerwoną kulę słońca wyłaniającą się zza Mawenzi. Uhuru Peak i
łzy w oczach. Zejście ze szczytu, krótki odpoczynek i najkrótszą drogą prosto w
dół do Mweka Camp na wysokości 3100 m To był ostatni nocleg na terenie
Kilimanjaro National Park.
Następnego dnia już siedzieliśmy
w kursowym autobusie do Dar es Salam. Oczywiście zapłaciłem frycowe, uciekł mi
ostatni prom na Zanzibar i musiałem przenocować w Dares. Tropikalna noc, na
szczęście potem już w miarę sprawnie dotarłem do naszego hotelu w Jambiani, na
wschodnim wybrzeżu wyspy. Starym zwyczajem podam wysokość obiektu- 0 m Ocean
Indyjski miałem tuż za progiem, no i puste kieszenie- i to jest właśnie
szczęście!
Siedziałem w turystycznym raju w
hotelu dla białasów i byłem wściekły. Co ja tu robię? Dylemat- na obiad ryba,
czy może krewetki, a może stek. Na szczęście wieczorem pióropusze palm
kokosowych odcinały się na tle nieba, a piasek był miałki i biały jak mąka.
Ocean szumiał po horyzont i wypełniał całą przestrzeń. Musze coś zrobić! Jutro
musi być inne! Jutro stało się inne. Podszedłem do chłopaka, który pracował
jako service boy i zapytałem, czy nie przenocowałby mnie w swoim domu? Tak
poznałem mojego przyjaciela, a dom Abdula stał się moim domem. Teraz zawsze,
gdy jestem w Afryce kończę podróż na Zanzibarze w Kitogani-Michenzani. I to
jest moje magiczne miejsce!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz