czwartek, 23 stycznia 2014

W stronę Turcji. Kaukaz sierpień 2013- część 6



Ta wycieczka zaczęła się przed neogotycką katedrą. Najpierw trochę powłóczyłem się po mieście, zwiedziłem Muzeum Malarstwa, potem zerknąłem na stragany z dewocjonaliami pod katedrą i usiadłem na ławce. Obserwowałem ulicę. Po jakimś czasie dosiadł się gość, gdzieś tak koło 30. Pogoda była ładna, nigdzie mi się nie śpieszyło. Zaczęliśmy rozmawiać, poczęstował mnie papierosem. Okazało się, że mój interlokutor pracuje w Turcji, co parę miesięcy przyjeżdża na jakiś czas odwiedzić bliskich.


 

Turcy teraz dużo budują, łatwo dostać robotę przy stawianiu jakiegoś marketu. Widocznie ich też objęła moda stawiania gdzie się da dyskontów ze wszystkim. Na miejscu, w Adżarii, mógłby zarobić najwyżej równowartość 500 euro. Za granicą dostaje trzy razy tyle. Co z tego, że to Turcja, to też ludzie, a pieniądz, to pieniądz! Zapytałem, co jeszcze ciekawego mógłby mi polecić. Jedź do Sarpi, przystanek masz obok, to tylko 20 minut jazdy. Tam są najpiękniejsze plaże. Plaże to nie jest moja specjalność, ale skoro są najpiękniejsze, to może warto rzucić okiem. Nowo poznany kolega odprowadził mnie na przystanek i jeszcze kupił bilet. Wysiąść mam po prostu na ostatnim przystanku. Sarpi to koniec Gruzji. Dalej jest już Turcja. Podróż nie trwała długo.
 
Gdzieś po środku pokonywanego dystansu mignęła twierdza Gonio o cyklopowych murach. Faktycznie koniec Gruzji. Fantazyjny budynek przejścia granicznego wyglądał jak jakaś gigantyczna litera gruzińskiego alfabetu. Z położonego opodal, już po tureckiej stronie, meczetu płynął misjonarski głos muezina podkręcony wzmacniaczem.
 
Nikt nie zwracał na niego uwagi. Z masztów zwisały smętnie dwie flagi, gruzińska z czerwonymi krzyżami i Unii Europejskiej. Mały kraj mógł znowu czuć się przedmurzem Chrześcijaństwa. Kolejki przesuwały się karnie przez przejście w obu kierunkach. Tych wjeżdżających było znacznie więcej. Zerknąłem na tę najładniejszą plażę. Wysoki kamienisty brzeg i wąski pas czarnego, wulkanicznego piasku. Raczej tłoczno.
 
Nie ma się co dziwić, samochody stały szczelnie po obu stronach drogi, a było też kilka ogromnych, wypasionych busów. Przy drodze stała cerkiew. Nowa o bryle jakby przeniesionej ze średniowiecza. Skomplikowane ornamenty były z maestrią wycięte w białym piaskowcu, tylko trochę drażniły ślady po fleksie na gładkich płaszczyznach. Zagadnięty batiuszka potwierdził moje podejrzenia. Budowla ma dopiero dwa lata.
 
Ale wysoko na górze jest jeszcze stary monastyr, trzeba iść jakieś dwie, trzy godziny. W drogę! Serpentynami stromo w górę. Jednorodzinne domy rozbudowane z myślą o letnikach nie chciały się wspinać na zbocze. Zaczęło się nic, po prawej stronie pionowa zielona ściana, po lewej daleko w dole morze. Upał. Asfalt się stracił. Teraz sady i ogrody, z rzadka gospodarstwa. Upał. Na niewyobrażalnej stromiźnie, w gąszczu schowała się krowa. Upał. To dlatego figi potrafią być tak słodkie. Naprawdę świetnie smakują. Słyszę samochód walczący na niskim biegu z terenem. To kilkuletni opel astra.


Trzeba mieć fantazję. Młodzież z Tibilisi zrobiła sobie wycieczkę do lasu. Dwóch braci z siostrą, uczącą się jeszcze w gimnazjum i jeszcze jeden kolega. Wszyscy są z rodzicami na wczasach w Batumi. Chłopcy studiują. Tłoczymy się w ciasnym wnętrzu, droga, a raczej bezdroże staje się coraz bardziej strome. Trzeba wysiąść i wędrować dalej pieszo. Tak robimy. Kierowca pojechał oswobodzonym z ciężaru pojazdem na rozpoznanie. Gdzieś w ogrodzie złoci się zapomniana pomarańcza. Moi towarzysze zwabieni jej blaskiem ruszają po zdobycz. Młodzi i półnadzy wyglądają jak barbarzyńcy w ogrodzie. Owoc jednak trzyma się mocno. Wracają z niczym.


Kierowca też wraca, właśnie podziurawił opony na dwóch kołach. Najbliższy wulkanizator nie wiadomo gdzie. Pojedzie powolutku, może się uda. A my solidarnie zawracamy, nie zobaczymy klasztoru. Schodzimy tę samą drogą. W grupie raźniej. Rozmawiamy o jakichś głupotach. Są młodzi, cały świat przed nimi, wszystkie góry i morza, wszystkie książki i filmy. Może się zatroszczą, żeby Kaukaz już nie zapłonął. Już zeszliśmy na szosę do Batumi. Kupuję w przydrożnym sklepiku dużą colę prosto z lodówki. Co za świetny napój! Mamy dzisiaj szczęście, nasz dżygit właśnie niemal na nas najechał. Opony załatane, musiał się nieźle uwijać, bo był aż w Batumi. Robimy przerwę na posiłek. Chleb, górski ser, pomidory i cola.


Siedzimy na wysokim skalnym brzegu. Najedzeni ruszamy dalej. Rozstajemy się w Batumi. Pamiętam, że dziewczyna ma na imię Ketino.

 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz