wtorek, 10 grudnia 2013

I po szychcie...


Niejeden raz przemieszczając się po naszych drogach zdarza nam się mijać znak drogowy wyznaczający teren zabudowany. Na białej planszy widnieją sylwetki budynków, które są charakterystyczne dla obszaru miejskiego - wielokondygnacyjne budynki, strzelista wieża, być może kościelna. Taki obraz miasta noszą w sobie także dzieci i bardzo podobne do tego znaku są ich rysunki, gdy zdarza im się wykonywać prace plastyczne. Miasta, szczególnie te duże okazały się przysłowiowym „gwoździem do trumny” kultury tradycyjnej. Skomplikowane organizmy miejskie z kośćcem ciągów komunikacyjnych, unerwione plątaniną sieci energetycznych, wodociągowych i innych wyprostowały kołowy wykres czasu charakterystyczny dla kultur tradycyjnych. Ludy żyjące w tych kulturach odmierzały swoje życie powtarzającymi się cyklami przyrody.


Po zimie następowała wiosna, co inicjowało wykonywanie właściwych prac, czy związanych z uprawą roli, czy z hodowlą bydła. Wyruszano na tradycyjne szlaki - rzekami już wolnymi od lodu płynęły łodzie i tratwy, szlakami lądowymi wędrowały karawany. Dni były do siebie podobne. Każda pora roku niosła za sobą konieczność wykonywania właściwych dla niej czynności. Ten cykl powtarzał się każdego roku, kolejne pokolenia dorastały i wchodziły w życie. Ludzie zdawali się żyć poza czasem. Czas przemijał mimo nich. Urbanizacja i industrializacja spowodowała koniec tej sielanki. Wydawało się, że gdy już dokładnie zmierzymy i zważymy wszystko to ujarzmimy naturę. Zaczął się wiek pary. Jednak wprowadzając w nasze życie maszyny, spowodowaliśmy, że to one zaczęły regulować nasze życie. Co prawda dni były nadal do siebie podobne, lecz rytm natury został zastąpiony przez proces technologiczny. Czy wiosna, czy zima technologia wymagała tej samej obsługi, tych samych powtarzających się czynności. Lecz jest to inny system życia i inne warunki życia.


 
Przemierzając Polskę, możemy zauważyć, że większość małych miast jest do siebie podobna. Miejską przestrzeń organizują charakterystyczne budynki ratusza i kościoła. Inaczej jest na Górnym Śląsku. Tutaj zabudowa zdaje się bezwładnie wypełniać całą przestrzeń, a te elementy, które gdzie indziej określają centrum miejskiej przestrzeni - ratusz i kościół, często zdają się być wypchnięte na peryferia. Na Górnym Śląsku tymi organizatorami przestrzeni i wyznacznikami centrum, nie tylko miejskiego, ale i mentalnego są wieże szybowe kopalń. To one były niegdyś zalążkami cywilizacji i wokół nich Ślązacy urządzali swe życie. Mimo, że na Górnym Śląsku w ciągu ostatnich lat górnictwo przeżywa regres, a jednocześnie powstały możliwości pracy w innych branżach, to zawód górnika jest nadal najbardziej charakterystyczny dla tego regionu. Dla wielu ludzi górnik jest synonimem Ślązaka.

Co prawda nie urodziłem się na Śląsku, jednak moja rodzina od kilkuset lat zamieszkuje te ziemie, a ja miałem możliwość przepracowania kilku lat jako górnik. Myślę, że będzie interesującym spojrzeć na to doświadczenie z punktu widzenia antropologa.

 

Górnik jest postacią binarną, funkcjonującą w dwóch światach. Jeden świat jest na powierzchni, są tam zmieniające się pory roku, różne stany pogody, w gołębnikach gruchają gołębie, w przydomowych komórkach żyją kozy i króliki. Wreszcie są rodziny zamieszkujące, czy to w familokach lub domkach kolonii robotniczych czy też we współczesnych blokowiskach i utrzymujące się z jego pracy.
Drugi świat jest pod powierzchnią ziemi i uwierzcie mi przebywając tam nie wie się czy na niebie jest księżyc, czy słońce, czy jest gorąco, czy mroźnie. Do szychty nie można się po prostu odwrócić i stamtąd wyjść. Podziemny świat jest rozległy. Można w nim wędrować godzinami przemierzając dziesiątki kilometrów w zupełnie innym otoczeniu i przestrzeni. Podczas przerw na śniadanie w trakcie szychty czasami zagadywaliśmy starszych kolegów o możliwości dojścia dołem na inne kopalnie. Jest to możliwe i niekiedy zdarzały się przypadki omyłkowego zameldowania się do wyjazdu na innej kopalni. Dla mnie ta możliwość przejścia podziemnego pod znanym mi obszarem miasta była czymś niezwykle mocno oddziaływującym na wyobraźnię.

 

Miasto na powierzchni poznajemy przemierzając je, pieszo, na rowerze, korzystając ze środków komunikacji publicznej lub prywatnego samochodu. Miejscem znaczącym takich wędrówek staja się granice, owe kresy naszego poznania. Właśnie takie miejsca staramy się zdefiniować w pierwszej kolejności, bo ich znajomość stanowi o naszym bezpieczeństwie. Granice ograniczają przestrzeń, którą eksplorujemy. Najpierw to będzie nasza ulica, potem nasza dzielnica, nasze miasto, gmina, powiat, państwo. Zawsze tę „naszość” określamy w stosunku do granicy tych obszarów. Poznawany obszar staje się coraz większy w miarę naszej socjalizacji i eukulturacji. Eksploracja podziemnego świata dostarcza bardziej ekstremalnych doznań. Dla nowoprzyjętego pracownika bezpieczna przestrzeń początkowo jest budowana w sferze mentalnej - bezpieczny świat jest budowany dzięki relacjom ze starszymi, bardziej doświadczonymi kolegami. Każdy nowy pracownik jest pod opieką instruktora i to on pokazuje mu kolejne miejsca pracy oraz drogi i sposoby ich pokonania.


Pod ziemią można tak jak i na powierzchni wędrować na wiele sposobów, najczęściej na piechotę, ale można również pociągiem- kolejką osobową lub bardziej ekstremalnie korzystając z przenośnika taśmowego służącego do transportu urobku. W przypadkach zagrożenia życia można skorzystać z lutni, to jest rur, którymi jest dostarczane powietrze do przewietrzania wyrobisk. Po pewnym czasie zaczyna się dostrzegać cechy charakterystyczne, początkowo jednakowo wyglądających dla nas miejsc. Im więcej mamy takich charakterystycznych znaków na naszej mapie, tym może ona obejmować coraz to większy obszar, tym mamy większe poczucie bezpieczeństwa. Coraz mniej potrzebujemy koleżeńskiego wsparcia i możemy działać w coraz to mniejszej grupie. Musimy już dobrze znać dół kopalni i być sprawdzeni by móc działać w pojedynkę. Elita pracowników dołowych, która w samotności przemierza podziemne przestrzenie to metaniorze- pracownicy oddziałów wentylacji, którzy kontrolują stężenie metanu w wyrobiskach.

 

Skoro zdarzało mi się partycypować w dwóch światach musiałem w jakiś sposób mijać też granicę miedzy nimi. I nie chodzi tu o jakąś wydumaną mentalną granicę, bo skoro fizycznie i niejako boleśnie egzystowałem i na powierzchni i na dole to i granica musiała być rzeczywista i namacalna.

Jak wygląda przejście z jednego świata do drugiego. Jakie możemy w tym przejściu dostrzec znaki i co jest tą granicą. Gdzie jest miejsce, w którym i fizycznie i symbolicznie następuje przejście ze świata wierzchniego, słonecznego do świata dolnego, ciemnego
Ostatnia kopalnia, w której pracowałem to Kopalnia Węgla Kamiennego „Staszic”. Ostatnie szychty jakie przepracowałem na kopalni, miałem w oddziale zbrojeniowo - likwidacyjnym. Jako pierwsi wchodziliśmy „na ścianę” i transportowaliśmy wszystkie potrzebne tam maszyny i urządzenia- i to było właśnie zbrojenie ściany, z kolei likwidacja była czynnością odwrotną i polegała na wyciagnięciu wszystkiego, co było do odzyskania. Najczęściej pierwszą rzeczą było zbudowanie torowiska. Robiliśmy też bardziej fachowe prace, wymagające umiejętności górniczych - przekopy między chodnikami, przebudowy starych chodników.

 

Na pewno nie traktowałem bramy wejściowej na kopalnię jako granicy. Bramą, szczególnie podczas dnia, przechodziły tłumy ludzi i to w obie strony. Bramę można było przekroczyć o dowolnej porze dnia i nocy. Dniówka dla pracownika dołowego liczyła się od pobrania marki - znaczka z wybitym numerkiem, pochłaniacza, czyli maski oraz lampy. Na bramie należało jedynie okazać przepustkę, jednak po kilku latach pracy było się wpuszczanym już bez tej formalności.
 
Jeżeli miałbym gdziekolwiek dopatrywać się owego znamiennego momentu przejścia z jednego świata w drugi, wskazałbym na szatnię łańcuszkową. Była to wielka hala z dziesiątkami stojaków, z tysiącami stanowisk, gdzie każdy pracownik miał swoje dwa stanowiska, na każdym ucho z numerem, do którego za pomocą kłódki miał przypięty łańcuszek. Łańcuszek po paru metrach zamieniał się w stalową linkę, która pod sufitem, na wysokości około 4m, była przełożona przez bloczek i kończyła się kotwiczką. Otwierałem kłódkę i zwalniałem łańcuszek do góry. Wtedy z góry zjeżdżał hak, na którym mogłem powiesić swoje cywilne ubranie i odpowiednio je okryć pokrowcem w celu zabezpieczenia przed wszechobecnym pyłem węglowym. Hak z tym całym bagażem podciągałem w górę i zamykałem kłódkę.


I to właśnie było to, ów moment przejścia, byłem zupełnie nagi, tak jakbym dopiero, co się narodził, to co świadczyło o mojej przynależności do jakiegoś realnego świata, to co mnie osłaniało, okrywało, oznaczało, nadawało jakąś rangę, mój cały bagaż kulturowy powędrował gdzieś pod niebo. Tak jak dusza szamana moje ubranie zostało wciągnięte na górę, a ja stałem czysty i gotowy na ofiarę. Obraz ten staje się jeszcze bardziej traumatyczny, jeżeli sobie wyobrazimy, że w tym samym czasie to przejście staje się udziałem setek mężczyzn. Teraz należało przejść do kolejnego stanowiska by tym razem opuścić drugi hak z ubraniem roboczym. Tak, szatnia łańcuszkowa i pobliska łaźnia jawią mi się dzisiaj jako miejsca znaczące. Gdy przywołuję w pamięci tamte obrazy często dostrzegam postać łaziennego - pracownika odpowiedzialnego za prawidłowe funkcjonowanie obu tych przybytków. Najczęściej funkcje te pełnili renciści górniczy, których cielesność posiadała jakiś defekt po przebytym urazie. Niejako automatycznie kojarzyli się z gnomami pilnującymi tajemnego przejścia.

 

Dzisiaj górnictwo na Górnym Śląsku przeżywa swój regres. Kopalnianym budynkom i budowlom wyznacza się inne funkcje. Mieszczą się w nich hurtownie, biura, sale wystawowe a nawet kaplice. Wieże szybowe, które zdawały się pracą swych kół zakłócać jednostajny liniowy przebieg czasu są złomowane. Górnictwo ulega bezlitosnej dekonstrukcji w swoim fizycznym wymiarze, również dekonstrukcji ulega etos pracy śląskiego górnika. Praca na dole dla rzesz ludzi już nie jest służbą, czy powołaniem, ale koniecznością spowodowaną brakiem możliwości znalezienia zatrudnienia gdzie indziej. Górniczy folklor odczytujemy jako sposób odreagowania ciągłego stresu i zagrożenia spowodowanego pracą na dole. Zaś opowieści o skarbniku są efektem wyobrażeń powstałych na skutek przebywania w atmosferze o niskiej zawartości tlenu.

 

W świetle powyższych, niewesołych faktów mam ogromną satysfakcję, że udało mi się nieco zaistnieć w tym odchodzącym już świecie, w którym przebywając, żyłem w konieczności codziennego poszukiwania dla siebie niszy ekologicznej umożliwiającej przetrwanie do następnego dnia.

Katowice- Cieszyn- Knurów 2007-2013

 ps
zdjęcie graffiti zostało wykonane w Tibilisi (Gruzja), ale podziemny świat jest jeden!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz